Dwóch młodych mężczyzn pewnym krokiem przechodzi obok uzbrojonych w kałasznikowy zomowców pilnujących śluzy bloku operacyjnego szpitala klinicznego Akademii Medycznej przy ulicy Banacha w Warszawie. Do uszu funkcjonariuszy docierają strzępki rozmowy: „ciężki dzień”, „wiele operacji”. Zmęczeni przedłużającą się służbą zerkają na przechodzących mało przyjaźnie, ale przepuszczają bez kontroli. Szkoda na nich czasu, to zapewne młodzi lekarze albo praktykujący studenci. Mężczyźni wchodzą do pomieszczenia z odzieżą dla personelu, zakładają zielonkawe lekarskie kitle i idą dalej w głąb korytarza. Gdyby ktoś ich wtedy obserwował, zapewne zdziwiłby się, że beztrosko złamali regulamin, zakładając fartuchy na codzienne ubrania. Ale nikt na nich nie zwraca uwagi, bez problemu więc docierają do sali pooperacyjnej i podchodzą do leżącego tam pacjenta. „Przysyła nas doktor Romaszewski” – ściszonym głosem odzywa się jeden z nich, a pacjent lekko kiwa głową, chociaż zdaje sobie doskonale sprawę, że taki lekarz na pewno w tym szpitalu nie pracuje. Mężczyźni wytaczają jego łóżko tylnym wyjściem z sali i cała trójka kieruje się do windy. Ktoś wciska na tablicy przycisk najniższego poziomu.