Dwóch młodych mężczyzn pewnym krokiem przechodzi obok uzbrojonych w kałasznikowy zomowców pilnujących śluzy bloku operacyjnego szpitala klinicznego Akademii Medycznej przy ulicy Banacha w Warszawie. Do uszu funkcjonariuszy docierają strzępki rozmowy: „ciężki dzień”, „wiele operacji”. Zmęczeni przedłużającą się służbą zerkają na przechodzących mało przyjaźnie, ale przepuszczają bez kontroli. Szkoda na nich czasu, to zapewne młodzi lekarze albo praktykujący studenci. Mężczyźni wchodzą do pomieszczenia z odzieżą dla personelu, zakładają zielonkawe lekarskie kitle i idą dalej w głąb korytarza. Gdyby ktoś ich wtedy obserwował, zapewne zdziwiłby się, że beztrosko złamali regulamin, zakładając fartuchy na codzienne ubrania. Ale nikt na nich nie zwraca uwagi, bez problemu więc docierają do sali pooperacyjnej i podchodzą do leżącego tam pacjenta. „Przysyła nas doktor Romaszewski” – ściszonym głosem odzywa się jeden z nich, a pacjent lekko kiwa głową, chociaż zdaje sobie doskonale sprawę, że taki lekarz na pewno w tym szpitalu nie pracuje. Mężczyźni wytaczają jego łóżko tylnym wyjściem z sali i cała trójka kieruje się do windy. Ktoś wciska na tablicy przycisk najniższego poziomu.
Kiedy na dole drzwi windy rozsuwają się, w środku nie ma już młodych lekarzy i pacjenta po operacji. W długi półkilometrowy podziemny korytarz prowadzący do szpitalnego prosektorium wkracza ponury kondukt – dwóch „pielęgniarzy” w jasnych fartuchach popycha przed sobą wózek z „nieboszczykiem” całkowicie przykrytym białym prześcieradłem. Szybkim tempem, nieco niepasującym do powagi sytuacji, ruszają w stronę leżącego na uboczu budynku. Tuż przy drzwiach prosektorium stoi nyska pogotowia sygnalizacyjnego Miejskiego Przedsiębiorstwa Robót Elektrycznych, a obok niej osobowe bmw. W obu pojazdach czekają podenerwowani kierowcy. Po dotarciu do nyski „pielęgniarze” ściągają całun z „nieboszczyka”, który nagle „ożywa” i delikatnie, aby nie naruszyć świeżo zoperowanych ran po postrzałach, zawijają go w koc i układają na pace samochodu dostawczego. Sami zrzucają fartuchy i wsiadają do bmw. Oba auta błyskawicznie opuszczają teren szpitala. Nyską kieruje Mirosław Radzikowski, bmw – Kazimierz Hintz, rzekomi sanitariusze to Adam Borowski i Jerzy Bogumił – cała czwórka to członkowie grup specjalnych podziemnego Międzyzakładowego Robotniczego Komitetu Solidarności (MRKS). A odbity przez nich z rąk ZOMO i SB człowiek to Jan Narożniak, podziemny wydawca i drukarz, wsławiony powieleniem w listopadzie 1980 r. tajnej instrukcji dla prokuratorów dotyczącej zwalczania opozycji.
26 maja 1982 r. poszukiwany Jan Narożniak wpadł podczas rutynowej milicyjnej kontroli na warszawskim Żoliborzu. Gdy podjął desperacką próbę ucieczki, został ciężko ranny. Trafił do szpitala przy ul. Banacha, skąd wywieźli go działacze podziemnej Solidarności
Dziś Narożniak, jutro Wałęsa, pojutrze Ty
Jan Narożniak, z wykształcenia matematyk, w działalność opozycyjną zaangażował się jeszcze przed karnawałem Solidarności. W 1977 r. był jednym ze współzałożycieli niezależnego wydawnictwa NOWA, a po sierpniu 1980 r. pomagał zorganizować poligrafię Regionu Mazowsze NSZZ Solidarność. Nie należał jednak do grona znanych działaczy, do listopada 1980 r. słyszało o nim niewiele osób. Wtedy to Narożniak pomógł w powieleniu i rozpowszechnieniu tajnej instrukcji prokuratora generalnego PRL Lucjana Czubińskiego zalecającej zwalczanie opozycji politycznej metodami niezgodnymi z prawem. Otrzymał ją od Krzysztofa Łozińskiego, działacza Solidarności z Teatru Wielkiego, który wcześniej nielegalnie wykradł ją z Prokuratury Generalnej. Dokument był dla władz komunistycznych kompromitujący i gdy trafił do publicznego obiegu, wywołał poważny kryzys na linii Solidarność–władze PRL.
20 listopada 1980 r. milicja pod nadzorem osławionej naczelniczki wydziału śledczego prokuratury wojewódzkiej Wiesławy Bardonowej wkroczyła do siedziby Regionu Mazowsze i przeprowadziła rewizję. Następnego dnia aresztowano Narożniaka i Sapełę, młodego pracownika powielarni Prokuratury Generalnej. Dlaczego ich, a nie Łozińskiego, głównego „winowajcę” całego zamieszania? Zapewne wiedza służb bezpieczeństwa była fragmentaryczna – ktoś doniósł, że Narożniak powielił gdzieś na mieście instrukcję, ale nie potrafił wskazać, kto mu ją dostarczył. W obronie aresztowanych zastrajkowało wiele warszawskich zakładów pracy, a stolica oblepiona był plakatami o treści: „Uwolnić Narożniaka”, „Dziś Narożniak, jutro Wałęsa, pojutrze Ty”. Sytuacja stawała się coraz bardziej napięta, aż w końcu w obliczu groźby strajku generalnego niegotowe jeszcze do rozprawy z Solidarnością władze ustąpiły, wypuszczając obu zatrzymanych na wolność. „Sprawa Narożniaka”, jak zaczęto potocznie nazywać te wydarzenia, sprawiła, że jej nieco przypadkowy główny bohater stał się postacią znaną i symboliczną dla obu stron konfliktu. Członkom i zwolennikom Solidarności przypominał o nadużyciach władzy i o tym, że można z nimi skutecznie walczyć, natomiast komunistom o wstydliwej porażce.