Jeśli ktoś żywi przekonanie, że archeologia podwodna to młoda dyscyplina, jest w błędzie. Nawet jeśli włożyć między bajki wyczyny Aleksandra Wielkiego opuszczającego się w głębiny w szklanej klatce, i tak korzenie tej dyscypliny sięgają starożytności, już wtedy nurkowie starali się wydobywać jak najwięcej cennych towarów ze statków, które zatonęły blisko brzegów, w płytkich wodach. Proceder ten „tlił się" nieustannie w toku dziejów, jednak ogromnej dynamiki nabrał w XVI i XVII wieku, gdy z Nowego Świata, z hiszpańskich posiadłości po zachodniej stronie Atlantyku, żaglowce zaczęły przywozić złoto i srebro na Półwysep Iberyjski. Bardzo wiele spośród tych żaglowców poszło na dno w regionie Morza Karaibskiego. Stanowiły nieodpartą pokusę dla amatorów szybkiego i łatwego wzbogacenia się. Jednak to nie nurkowie byli tymi, których wzbogacały wraki.
Dzieje archeologii podwodnej związane są z postępami człowieka w sztuce przebywania pod wodą. Ale to nie pionierzy tej sztuki czerpali z niej zyski, przeciwnie, zarabiali grosze, natomiast tracili zdrowie, a często życie. I nawet nie znamy ich imion.
W beczce do dna
W 1656 r. na rafę Matanilla na Bahamach wszedł żaglowiec „Nuestra Senora de Las Maravillas", przewoził monety. Ekipa nurków i obsługi z hiszpańskiego statku pracowała przez trzy lata, ratując co się da. Indiańscy i murzyńscy nurkowie opuszczali się w głąb morza w dzwonach nurkowych lub po prostu skakali za burtę trzymając w dłoniach wielkie kamienie, które pozwalały im od razu opaść na dno. Tam używali łomów i kotwic na linach, by rozrywać deski poszycia, po czym ładowali srebro i złoto do koszyków, które następnie wyciągano na powierzchnie za pomocą żurawia.
W 1676 r. kapitan Martin Demelgar ponownie rozpoczyna eksploracje „wielkiego wraku", robi to przez trzy lata z pokładu fregaty wyposażonej w dzwon nurkowy, wynajął do tej pracy 25 indiańskich nurków. Pracowałby zapewne dłużej, gdyby w 1679 r. nie przepędzili go piraci, którzy kontynuowali dzieło; „Była to ciężka, żmudna robota wśród ostrych koralowych skał i gnijących desek, toteż nurkowie często wracali na powierzchnię ranni i niezdolni do dalszej pracy" (Benerson Little, „Złoty wiek piratów").
Wydobywanie cennych rzeczy spod wody stało się bardziej efektywne w Europie w XVII stuleciu dzięki wynalazkowi technicznemu, jakim był dzwon nurkowy – początkowo drewniany (pierwotnie nawet zwykła beczka), potem metalowy. Zasada jego działania jest identyczna jak w przypadku szklanki odwróconej do góry dnem i zanurzonej w wodzie; wprawdzie woda wnika do niej, ale tylko częściowo, w górnej części odwróconej szklanki, przy denku, pozostaje poduszka powietrzna; w dzwonie nurkowym jest na tyle duża, że umożliwia oddychanie człowiekowi tkwiącemu wewnątrz. Człowiek ten nie miał oświetlenia, działał po omacku, w ciemności, w przenikliwym zimnie. Nurek, w skórzanej odzieży, w butach z podwójnej skóry nasączonej łojem, wchodził do dzwonu z ołowianej platformy zawieszonej w wodzie na odpowiedniej głębokości na łańcuchach zwisających z grubej belki umocowanej na zewnątrz dzwonu. Warunki pracy w takim urządzeniu potrafiłby oddać chyba tylko sam Alfred Hitchcock w filmie grozy.