Powojenna Polska nie mogła rywalizować z Zachodem w żadnej dziedzinie przemysłu. Była zbyt biedna. Obronił się sport. Paradoksalnie dlatego, że wtłoczono go w radziecki system zarządzania, nawet czasami stawiając Rosjan na czele klubów lub związków sportowych. W pierwszej połowie lat pięćdziesiątych zlikwidowano w Polsce związki sportowe. Funkcjonowały, ale jako sekcje Głównego Komitety Kultury Fizycznej, utworzonego na wzór scentralizowanej organizacji „fizkultury i sporta" w ZSRR.
Pozostawali jednak ludzie, widzący w sporcie tradycyjne, uniwersalne wartości, pragnący po prostu wychodzić na areny i zwyciężać, wykorzystując warunki stworzone przez władzę ludową. Chcieli korzystać z życia, a im ciężej trenowali, tym większą mieli szansę wyjazdu za granicę i zrobienia przy okazji interesu na przemycie. Nawet najbardziej znani polscy sportowcy, medaliści olimpijscy i rekordziści świata zajmowali się wywożeniem wódki, kryształów, za których sprzedaż przywozili do kraju płaszcze ortalionowe czy końcówki do długopisów.
Sport w PRL polegał na powszechnym zakłamaniu. Z definicji amatorski, na najwyższym poziomie stawał się tzw. amatorstwem państwowym. Najlepsi sportowcy utrzymywali się z pensji z pracy, do której nie chodzili. Mieli etaty w zakładach patronujących klubom – kopalniach, hutach, stoczniach, a nawet w jednostkach wojskowych oraz w milicji.
Ponieważ w igrzyskach olimpijskich mogli brać udział wyłącznie amatorzy, Polski Komitet Olimpijski raz na cztery lata wysyłał do Międzynarodowego Komitetu Olimpijskiego certyfikaty amatorstwa i moralności polskich olimpijczyków. W MKOl wszyscy wiedzieli, że to fikcja, ale nie zamierzali protestować, bo byłaby to walka z systemem, a na to nie można było sobie pozwolić.
Ogromne sukcesy Polski na igrzyskach olimpijskich wynikały więc nie tylko z wyższości naszych talentów czy polskiej myśli szkoleniowej, ale i faktu, że rywalizowaliśmy z prawdziwymi amatorami. Oni w swoich krajach sami musieli się przygotowywać do startu. U nas robiło to państwo, tylko nieoficjalnie.