Pierwszą osobą, która skutecznie zrealizowała zapłodnienie in vitro, kierując tym samym medycynę na zupełnie nowe tory, była kobieta. Mało kto wie, nie licząc czempionów teleturniejów, jak się nazywała. W lutym 1944 r. 43-letnia Miriam Menkin była zatrudniona na Uniwersytecie Harvarda w pracowni dr. Johna Rocka pracującego nad niepłodnością. Już od sześciu lat eksperymentował z zapładnianiem w warunkach laboratoryjnych, czyli właśnie in vitro. Miriam Menkin po raz 138. (dosłownie!) mieszała roztwór na bazie spermy z niezapłodnionym jajeczkiem, w zasadzie mając pewność, że i tym razem nic z tego nie wyjdzie.
Tego dnia laborantka była wykończona: zamiast obserwować spermę i jajeczko przez 30 minut – tak jak nakazywała instrukcja – przysnęła i ani się spostrzegła, kiedy upłynęła godzina. Dwa dni później stwierdziła, że nastąpił podział komórek, co oznaczało, że eksperyment się powiódł. Wiele lat później stwierdziła skromnie, że „swój sukces zawdzięcza bardziej małej sjeście niż przebłyskowi geniuszu”. Po upływie wielu dekad dzięki temu, co się stało, gdy w laboratorium dyżurowała Miriam Menkin, na świat przyszła Louise Brown – pierwsze na świecie dziecko poczęte metodą in vitro (w samych tylko Stanach Zjednoczonych w 2017 r. urodziło się 78 tys. takich dzieci!).
Historycy nauki wciąż mają problem, kim była Miriam Menkin: asystentką, technikiem, biologiem, embriologiem... A była autorką i współautorką 18 artykułów naukowych na temat zapłodnienia. Przy czym, żeby była jasność: pani Menkin uzyskała dyplom z histologii w Cornell University (jeden z najbardziej prestiżowych uniwersytetów amerykańskich) oraz tytuł „master” w dziedzinie genetyki w Columbia University w Nowym Jorku.
Jednak nie została zaakceptowana na wydziale medycyny, gdzie kobiety w latach 20. XX w. należały jeszcze do wyjątków. Dzięki małżeństwu z lekarzem, który ukończył medycynę w Harvard University, dostała się do laboratorium, w którym zetknęła się z Gregorym Pincusem, współtwórcą pigułki antykoncepcyjnej. Wraz z nim prowadziła pierwsze doświadczenia nad zapładnianiem in vitro – na królikach. Ona sama jako zwykły technik laborant nie miała szans na uzyskanie środków i pozwolenia na dokończenie prac nad in vitro.
Nigdy nie zdobyła stopnia doktora, nie skończyła prac nad zapłodnieniem pozaustrojowym. Gdyby była mężczyzną, jej życie zawodowe potoczyłoby się zupełnie inaczej. Przyzwoitość wymaga, aby powiedzieć, że stała się jej krzywda.