Z epoki stalinowskiej, do odwilży w 1956 r., mam jak najgorsze wspomnienia, gdyż czepiał się mnie UB. Zacząłem pracować jako redaktor w PIW. I pamiętam taki dzień w 1952 r., gdy pod nieobecność mojej żony wtargnął do mnie ubek w wojskowych butach z cholewami. Zażądał, żebym mu donosił, co myślą ludzie o wyborach, które się wtedy odbywały. Powiedziałem mu: – Czy pan nie wie, co ludzie myślą? On na to: – Ja właśnie oczekuję tego od pana. Pan mi napisze. – Nic nie napiszę. Wyszedł, trzaskając drzwiami. Byłem pewny, że mnie zaraz zamkną. Nawet zostawiłem w garniturze kartki do żony, że jak mnie nie ma, to znaczy, że zabrał mnie UB. Okazało się, że jednak po mnie nie wrócili. Później jeszcze kilkakrotnie próbowali nagabywań, ale z podobnym skutkiem.

Napisałem opowiadanie „Kanał”, które Jarosław Iwaszkiewicz przyjął do druku w „Twórczości”. Próbowałem zrobić z tego film, ale się nie zgodzili. Powstanie warszawskie w okresie stalinowskim nie mogło zaistnieć na ekranie. Udaliśmy się wtedy z Andrzejem Wajdą do prof. Stefana Żółkiewskiego, który był sekretarzem do spraw kultury w KC. Tak się złożyło, że tego samego dnia rano wpadł znów do mnie ubek i zażądał, abym im donosił. Powiedziałem Żółkiewskiemu, żeby oni się ode mnie odczepili. I on to załatwił.

Zadzwonił do Luny Brystygierowej, a ona natychmiast do mnie, choć mnie nawet nie znała. Zapewniała, że nie mam powodu tam do nich chodzić i że przepraszają. Zadzwonił też Stefan Staszewski, który był wtedy sekretarzem Komitetu Warszawskiego, i powiedział, że szef UB do niego przeszedł i kajał się za to, że mnie nachodzili. Skończyło się szczęśliwie. Jednak w 1952 r., w apogeum stalinizmu, każda taka wizyta robiła wrażenie. Mnie się np. czepiali, że byłem akowskim dowódcą kompanii, a mojego znajomego, że był, jak byśmy to dziś określili, gejem.

Każdemu wyciągali coś z życiorysu. Mój był mocno niesłuszny: byłem nie tylko w AK, lecz później i u Andersa. Takie mam wrażenia z czasów stalinizmu. Później już było łatwiej. Kiedy tylko Nikita Chruszczow oświadczył, że Stalin jest mordercą, szef kinematografii Leonard Borkowicz natychmiast wezwał Wajdę i mnie. Powiedział: „Proszę bardzo, róbcie ten film”. Dwa tygodnie po referacie Chruszczowa. Skończył się stalinizm i władza straciła grunt pod nogami. Przez kilka pierwszych miesięcy trwał stan takiej dezorientacji, że przepuszczali mnóstwo rzeczy wcześniej zabronionych. Skorzystaliśmy z tej możliwości, która trwała do roku 1957 r. Skierowali do produkcji m.in. „Eroicę”, „Zezowate szczęście”. A później? Cóż… zawsze robiłem w filmie to, co się dało.