Rówieśnicy

Łączyła ich data urodzenia i uprawianie poezji, również przyjaźń. Ale Herbert zawsze szedł drogą prostą i poglądów, zdecydowanie antykomunistycznych, zmieniać nie musiał. Woroszylski natomiast przebył drogę okrężną, bo z początku daleko zaszedł na prosowieckie manowce. Opamiętanie przyszło na widok porządków w ZSRS oraz zdławienia rewolucji węgierskiej.

Publikacja: 03.12.2007 10:04

Rówieśnicy

Foto: Rzeczpospolita

Próbowano go zmiękczyć – bez skutku. Może „gdyby nas lepiej i piękniej kuszono/ słano kobiety różowe płaskie jak opłatek/ lub fantastyczne twory z obrazów Hieronima Boscha/ lecz piekło w tym czasie było byle jakie” (Zbigniew Herbert „Potęga smaku”).

W tym byle jakim piekle można było zostać jednak zredukowanym do zera. Na pewno emigracja wewnętrzna, na jaką udał się Zbigniew Herbert w latach stalinowskich, środków do życia nie zapewniała. I Leopold Tyrmand zrobił z niego w „Dzienniku 1954”, jak żartował poeta, „świętego Szymona Słupnika, który głoduje i tak dalej”. Ten dobrze wykształcony, najwybitniejszy poeta swojej generacji, urodzony w 1926 roku, za dziadowskie pieniądze pracował w spółdzielni inwalidów, potem w Centralnym Zarządzie Torfowisk, a gdy w ogóle nie miał gotówki, oddawał krew za pieniądze.

Szansę na małą stabilizację otrzymał w Gdańsku, gdzie zrobiono go kierownikiem oddziału Związku Literatów Polskich. W 1951 roku pojechał jednak na akcję odbierania kułakom zboża, którego nagle zabrakło jak Polska długa i szeroka. Po powrocie zrezygnował z pracy i odesłał legitymację ZLP. Nie chciał dołączyć do grona nadzorców niewolników i stać się zawodowym literatem za cenę uprawiania kłamstwa.

Nie znaczy to, że przestał pisać, a i publikować, co czynił najczęściej w prasie paksowskiej, pisując tam recenzje, głównie plastyczne. Do PAX jednak nie wstąpił, choć namawiał go do tego osobiście sam Bolesław Piasecki. Dał natomiast swoje wiersze do antologii „...i każdej chwili wybierać muszę”, z czego czyniono mu potem zarzut, wytykając szczególnie wiersz podtytułem swoim odnoszący się do Kongresu Pokoju.

Poeta Mikołaj Bieszczadowski zwrócił jednak uwagę, że większość utworów Herberta z tej antologii znalazła się później w świetnie przyjętym pierwszym samodzielnym tomie poety „Struna światła”: „Tam były w porządku, a w Paksie już nie? – pytał retorycznie. – A dlaczegóż to uchodził za lepszy, za szlachetniejszy partyjny czytelnik? (...) »Dziś i jutro« mimo niewątpliwej ugodowości było przeciw socjalizmowi, a »Nowa Kultura« (której naczelnym zostać miał Wiktor Woroszylski – przyp. K. M.) – za”.

Dwóch ludzi było mentorami Herberta: filozof Henryk Elzenberg i pisarz Jerzy Zawieyski. Z pierwszym łączyły go wątpliwości, z drugim poszukiwanie wiary. Ale nie chodził do kościoła, z Katarzyną Dzieduszycką-Herbert nie wziął kościelnego ślubu. „Ja jestem rzymski katolik – mawiał o sobie – ale bardziej rzymski niż katolicki”.Po 1956 roku zaczął wreszcie normalnie funkcjonować jako poeta i, co było dla niego bardzo ważne, wyjeżdżać na Zachód. W latach 70. firmował wszystkie ważniejsze działania opozycyjne, podpisując m.in. „List w sprawie Polonii” alarmujący o sytuacji Polaków w ZSRR – a był na ten problem, jako lwowianin, bardzo czuły – i „List 59”, protest przeciw planowanym zmianom konstytucyjnym. Oszałamiającą karierę zrobił jego wiersz „Przesłanie Pana Cogito” z tomu „Pan Cogito” ze słynnym, zdeprecjonowanym dziś przez kabaretowych szmirusów, wskazaniem: „Bądź wierny Idź”.

W III RP słał listy do prezydentów: George’a Busha w obronie Kurdów „mordowanych przez soldateskę Saddama Husajna”, Dżohara Dudajewa z wyrazami poparcia dla Czeczenii w jej wojnie z Rosją, Lecha Wałęsy w sprawie skazanego na śmierć pułkownika Ryszarda Kuklińskiego. W 1992 roku wsparł apel krakowskiej Arki o dekomunizację elit rządzących III Rzecząpospolitą. Zaraz też warszawski salon obwołał go prawicowcem, antysemitą, w końcu człowiekiem niespełna rozumu. Mógł się pocieszać tym jedynie, że komuniści byli bardziej radykalni, próbowali go bowiem otruć – na zjeździe ZLP w Poznaniu w 1975 roku.

Pracował do końca, do 1998 roku, jego ostatnie wiersze z „Epilogu burzy” przydają nowych, świeżych tonów ważnych i dla jego twórczości, i dla egzystencji, której sednem – pisał w „Rz” Wiktor Woroszylski – była „poezja, filozofia, otwarcie na urodę i dźwięczność świata”.

Sławił Bieruta i piętnował Mikołajczyka, napisał „Balladę o Stalinie w Krakowie i o krokach rewolucji”, w wierszach zwalczał kułaków, zwracał się do „delegatów XIX Zjazdu WKP(b)” i „towarzyszy ze Służby Bezpieczeństwa”.

Przemawiając na naradzie młodych pisarzy i naukowców w 1946 r. , odsłonił przed zdumioną publicznością skrywany pod marynarką, a otrzymany od towarzyszy z bezpieki w czasie akcji przedwyborczej, pistolet, co miało dodać jego słowom należytej powagi.

Cztery lata później był już laureatem Nagrody Państwowej. Miał wtedy 23 lata i za sobą poetycki debiut tomem już samym tytułem zaprzeczającym prawom biologii – „Śmierci nie ma”. Pouczał starych poetów, o czym i jak mają pisać, za wzór stawiając ulubionego Majakowskiego.

Uchodził za przywódcę tzw. pryszczatych, literatów młodego pokolenia – janczarów, którzy mieli być najwierniejsi z wiernych. Wprowadził do PZPR Borowskiego, Bratnego, Brauna, Konwickiego. Leszka Kołakowskiego też. A nawet Jerzego Andrzejewskiego.

Stawiał znak równości między życiem prywatnym i publicznym. Fama głosiła, że zwalczając drobnomieszczański styl życia, zakazał żonie wieszać w oknach firanki. Tadeusz Drewnowski utrzymuje, że: „jednemu z przyjaciół polecił się rozwieść z „żoną drobnomieszczanką”, drugiemu udzielał błogosławieństwa w romansie z dziewczyną z „dobrego rewolucyjnego domu”„. Syna nazwał Feliksem na cześć Dzierżyńskiego.

Przełom w życiu Wiktora Woroszylskiego nastąpił w ZSRR, gdzie przebywał na stypendium, przygotowując doktorat z twórczości Majakowskiego. Na początku 1956 r. wybrał się do Karagandy, gdzie jego cicerone był poeta Naum Korżawin, który wcześniej przymusowo przepracował parę lat w tamtejszych kopalniach. „Pokazywał – opowiadał Woroszylski po latach (Jacek Trznadel, „Hańba domowa”) – tę dzielnicę budowali kułacy z Ukrainy, a tę wysiedleni z Leningradu w trzydziestych latach, a tę Polacy, a tę Łotysze, Estończycy, Litwini, a tę znów ci, co wrócili z niewoli niemieckiej (...) To, co widziałem w Karagandzie, to warstwy nowej niewolniczej cywilizacji, to jakby skrót, schemat, symbol tej cywilizacji, którą zapoczątkowała rewolucja komunistyczna w Rosji”.Jesienią tego samego roku znalazł się na Węgrzech, gdzie był świadkiem interwencji sowieckiej. „Nową Kulturę” z fragmentami jego „Dziennika węgierskiego” ludzie wydzierali sobie z rąk. W PZPR pozostawał jeszcze do 1966 r., ale Gomułka nie bez racji uważał go za „wściekłego” rewizjonistę. Angażował się we wszelkie działania o charakterze opozycyjnym, pisał protesty do władz i coraz lepsze wiersze.

Przeżył bardzo, gdy „Encyclopaedia judaica” wymieniła go wśród żydowskich twórców obecnych w literaturze polskiej. Włodzimierz Odojewski opowiadał mi, że Woroszylski, rozmawiając z nim kiedyś o tym, płakał. Synowi, pytającemu go w 1968 r., czemu nie wyjeżdżają, odparł: „Ja jestem polskim pisarzem, nie Żydem”.

To w końcu lat 60. powstał jego, kultowy później, wiersz „Państwa faszystowskie”. W następnej dekadzie wydał, już w drugim obiegu, świetny tom „Jesteś”. Był współzałożycielem podziemnego pisma literackiego „Zapis”. To w nim zamieścił wiersz ze znamiennym wyznaniem: „W kamieniejącym grzęzawisku/ naszej powszedniej głuchej wojny/ w tym koczowisku w tym uścisku/ nigdy nie byłem taki wolny”.

W stanie wojennym został internowany. W Jaworzu przebywał do października 1982 r. Mimo poważnych różnic politycznych przyjaźnił się ze Zbigniewem Herbertem, który dwa tygodnie po jego śmierci w 1996 r. opublikował w „Rz” wspomnienie, w którym m.in. przypomniał, jak w ostatnich miesiącach życia chory Woroszylski dzwonił do niego (też chorego), pytając: „A ty, książę, z czego będziesz żył? Wiktor tytułował mnie zawsze księciem. Martwił się o mój los (...) Był człowiekiem dobrym i na starość jego cnoty stawały się coraz bardziej wyraźne”.

Próbowano go zmiękczyć – bez skutku. Może „gdyby nas lepiej i piękniej kuszono/ słano kobiety różowe płaskie jak opłatek/ lub fantastyczne twory z obrazów Hieronima Boscha/ lecz piekło w tym czasie było byle jakie” (Zbigniew Herbert „Potęga smaku”).

W tym byle jakim piekle można było zostać jednak zredukowanym do zera. Na pewno emigracja wewnętrzna, na jaką udał się Zbigniew Herbert w latach stalinowskich, środków do życia nie zapewniała. I Leopold Tyrmand zrobił z niego w „Dzienniku 1954”, jak żartował poeta, „świętego Szymona Słupnika, który głoduje i tak dalej”. Ten dobrze wykształcony, najwybitniejszy poeta swojej generacji, urodzony w 1926 roku, za dziadowskie pieniądze pracował w spółdzielni inwalidów, potem w Centralnym Zarządzie Torfowisk, a gdy w ogóle nie miał gotówki, oddawał krew za pieniądze.

Pozostało 89% artykułu
Historia
Telefony komórkowe - techniczne arcydzieło dla każdego
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Historia
Paweł Łepkowski: Najsympatyczniejszy ze wszystkich świętych
Historia
Mistrzowie narracji historycznej: Hebrajczycy
Historia
Bunt carskich strzelców
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Historia
Wojna zimowa. Walka Dawida z Goliatem