Kto rozjechał księżnę Radziwiłłową

Cciągle narzekamy na szaleńców psujących wizerunek sportu rowerowego. Drzewiej nie było lepiej – na przykład do dziś nie wiemy, kto przejechał księżnę Radziwiłłową, pozbawiając ją życia.

Publikacja: 05.11.2011 17:23

Wyścig uliczny w latach 30. zeszłego wieku. Jak oni jeździli po takim bruku?

Wyścig uliczny w latach 30. zeszłego wieku. Jak oni jeździli po takim bruku?

Foto: ośrodek karta

Nie tak dawno, sącząc piwo na Chmielnej,  byłem świadkiem następującego zdarzenia – ulicą pełną przechodniów gnał cyklista, potrącając ludzi. W końcu przewrócił dziecko i wtedy zatrzymało go paru panów, w tym ojciec malucha, po czym solidnie sponiewierało, przy aplauzie zebranej publiczności.

Wtedy to przypomniała mi się historyjka z roku 1911, którą już w varsavianach zamieszczałem, bo choć tragiczna, to pyszna. Otóż „dwóch szalonych sportsmanów jadących na jednym rowerze (a więc tandemie – przyp. R.J.) najechało na 80-letnią staruszkę, raniąc jej ręce i nogi (...) ma ona wysadzone oba oczy i jak dotychczas nie widzi (...) lekkomyślni młodzieńcy nie posiadali ani dzwonka, ani trąbki ostrzegawczej". Ponieważ nie udzielili poszkodowanej pomocy i na dodatek próbowali przekupić stójkowego, zostali aresztowani.

Zabójca

Wielokrotnie słyszałem o przypadkach śmiertelnego rozjechania przechodniów przez bezmyślnych cyklistów, ale wkładałem je między bajki, bo co innego potrącenie, a co innego pozbawienie życia. Aliści w „Kurierze Warszawskim" z 1930 r. natrafiłem na taki passus – „Jak wiadomo, ofiara ostatniego przejechania, ś.p. księżna M. Radziwiłłowa, osoba znana, ogólnie szanowana i wielka działaczka społeczna, zmarła w klinice wskutek obrażeń. Pani J.H., matka znanego bakteriologa, uległa przed kilku tygodniami podobnemu wypadkowi, który na szczęście nie zakończył się tak tragicznie. Tym razem udało się sprawcę schwytać. Zapytany o powód szybkiej jazdy, nie umiał dać odpowiedzi".

„Rowerzyści, zamiast jechać powoli przy chodniku, pędzą gdzie i jak się da. Wypadają nagle zza rogu, bezszelestnie, z szybkością bolida (...) należałoby z całą energią pohamować te »wyczyny sportowe«, zupełnie niepożądane na ulicach miasta, a grożące śmiercią lub kalectwem mieszkańcom". To nie moje słowa, a felietonisty „Kuriera Warszawskiego" sprzed 80 lat. Coś się od tamtej pory zmieniło?

A miało być tak pięknie

Pierwsze dwu- i trzykołowe pojazdy pojawiły się u nas w latach 60. wieku XIX. Początkowo zwano je... samochodami, adaptując potem obce nazwy – welocyped i bicykl. Dopiero na przełomie stuleci zjawił się w Polsce rower, przejęty z nazwy własnej angielskiej firmy produkującej dwukołowce. Później budowała ona samochody, a stosunkowo niedawno splajtowała. Ale jeszcze na ulicach widać auta z logo Rover, a obok jeżdżą ludzie na rowerach, ale już innych firm.

Trzeba też, aby władze bezpieczeństwa publicznego energicznie poskromiły harce na ulicach - „Kurier Polski" 1930 r.

Mijały lata i w 1886 r. zorganizowano „klub welocypedystów o ekskluzywnym charakterze", który z czasem przekształcił się w Warszawskie Towarzystwo Cyklistów. Dobrze im było. Władze miasta wyznaczyły dla nich nawet specjalne ulice – nie ścieżki rowerowe, a ulice, którymi mogli się poruszać, oczywiście obok zwykłego ruchu kołowego. Jak podał „Kurier Warszawski", były jeszcze w mieście osoby, które nie należały do szacownego zgromadzenia, a miały już welocypedy i chciały na nich jeździć, ale nie wolno im było (!) korzystać z dróg WTC.

I „dla nich wyznaczono w ciągu całego dnia plac wojenny, a od rana do godziny 3-ej po południu – Zakroczymską od rogu Konwiktorskiej w stronę Cytadeli (...) od Marszałkowskiej w stronę folwarku świętokrzyskiego, Nowogrodzką, Żurawią, Wspólną, Hożą...". Ktoś, kto jeździłby innymi ulicami albo po chodnikach, „zostanie pociągnięty do odpowiedzialności sądowej z mocy §§ 29 i 123 ustawy sądowej".

Rowerów przybywało i w 1904 r. postanowiono opodatkować je, łącząc całą sprawę z samochodami, zresztą zwanymi wówczas samojazdami. Ale po kolei. „Normalna opłata wynosi po 1 rb. 50 kop. za welocyped i po 3 rb. od jednostki siły   automatycznego, za co wydawane są numera, dające prawo jazdy na rok".

Liczba rowerów rosła i w roku 1938 szacowano ich w mieście na 33 tysiące.

W pedały

Kiedy nasi prapradziadowie nauczyli się jeździć, od razu zapragnęli rywalizować ze sobą. 5 czerwca roku 1869 odbył się w Ogrodzie Krasińskich wyścig sześciu „samochodów", które udało się zidentyfikować jako rowery. Potem ścigano się coraz częściej. Na przykład w 1894 r. zorganizowano wyścig 50-wiorstowy do Sękocina. To był spory wyczyn, gdyż szosy z rzadka tylko utwardzano, a jak już miały stałą nawierzchnię, to przeważnie z kocich łbów. Spróbujcie przejechać kilometr, nie dzwoniąc zębami.

A na dodatek rowery były niezwykle ciężkie i nie na pneumatykach, które dopiero w tym czasie wchodziły do użytku, a na lanych gumach. Straszne!

No, ale czasy się zmieniały i w 1904 r. odbył się już 100-wiorstowy wyścig do Garwolina i z powrotem. Startowano z lasu pod Miłosną. Jak relacjonował reporter „Kuriera Polskiego": „Przybyło parę tysięcy osób rowerami, konno, powozami, samojazdami, kolejką i piechotą (...). Jeźdźców do wyścigu zapisało się 33, startowało atoli tylko 25, którzy zgodnie wyruszyli o pierwszej po południu". Potem tłum zaczął się nudzić, więc zagrała specjalnie sprowadzona orkiestra wojskowa, a młodzi ludzie „wycinali obertasy i walce na trawie (...) nawet przeciągająca o 5 po południu burza nie wstrzymała zapału". Wkrótce zaś okazało się, że tzw. czas obowiązkowy został przekroczony, gdyż zawodnicy zmęczyli się w kurzu i spiekocie. Na dodatek paru z nich miało kraksy, w tym jeden z faworytów całkiem poważną. „O godzinie 5.19 pierwszy przybył do mety Karol Kamiński, zdobywając tytuł mistrza jazdy Królestwa Polskiego na rok 1904 i medal złoty". W tej epoce takie odznaki wykonywano z prawdziwego kruszcu, jako że był on w normalnym obiegu. Moneta pięciorublowa, tzw. świnka, to przecież krążek ze złota. Więc medal zwycięzcy warszawskiej jazdy przedstawiał zupełnie poważną wartość i choćby dla niej trzeba było się ścigać.

Dziś wielu cyklistów w dalszym ciągu gna jak przed stu laty. A ja wezmę swój rower i pojadę nie jezdnią, na której byle autobus chętnie mnie potrąci, ale chodnikiem. Może „dwóch szalonych sportsmanów" przypadkiem mnie nie rozjedzie...

Nie tak dawno, sącząc piwo na Chmielnej,  byłem świadkiem następującego zdarzenia – ulicą pełną przechodniów gnał cyklista, potrącając ludzi. W końcu przewrócił dziecko i wtedy zatrzymało go paru panów, w tym ojciec malucha, po czym solidnie sponiewierało, przy aplauzie zebranej publiczności.

Wtedy to przypomniała mi się historyjka z roku 1911, którą już w varsavianach zamieszczałem, bo choć tragiczna, to pyszna. Otóż „dwóch szalonych sportsmanów jadących na jednym rowerze (a więc tandemie – przyp. R.J.) najechało na 80-letnią staruszkę, raniąc jej ręce i nogi (...) ma ona wysadzone oba oczy i jak dotychczas nie widzi (...) lekkomyślni młodzieńcy nie posiadali ani dzwonka, ani trąbki ostrzegawczej". Ponieważ nie udzielili poszkodowanej pomocy i na dodatek próbowali przekupić stójkowego, zostali aresztowani.

Pozostało 86% artykułu
Historia
Paweł Łepkowski: Najsympatyczniejszy ze wszystkich świętych
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Historia
Mistrzowie narracji historycznej: Hebrajczycy
Historia
Bunt carskich strzelców
Historia
Wojna zimowa. Walka Dawida z Goliatem
Materiał Promocyjny
Do 300 zł na święta dla rodziców i dzieci od Banku Pekao
Historia
Archeologia rozboju i kontrabandy