Ówczesny główny archeolog wawelski Stanisław Kozieł wspólnie z Janem Myrlakiem, przy udziale Władysława Brożka i Jana Mazura przewiercili świdrem otwór długości 90 cm i raptem 2 cm średnicy. Na drucie włożyli małą żaróweczkę i to prymitywne urządzenie nazwali „kocim oczkiem". Przez dziurkę od klucza widać było jeno tajemnicze cienie i coś z drewna. „Dopiero 7 maja komisyjnie odkuto jeden z ciosów i – jak wspominał później Kozieł – przedstawił się nam widok straszny, jak po katastrofie samolotu". Oto, co po pięciu wiekach zostaje z człowieka, który był królem Polski i wielkim księciem Litwy.
Spojrzałem wstecz, w głąb dziejów. Tradycja otwierania i porządkowania monarszych grobów sięga końca wieku XVIII. W kwietniu 1791 r. młody starosta nowogródzki Tadeusz Czacki, upoważniony przez kapitułę krakowską i króla Stanisława – w czas huraganów nad Rzeczpospolitą – otwierał groby, mając prawo decydowania, jakie „klejnoty pogrobne" wyjąć, a co pozostawić. I tak było przez cały wiek XIX aż do chwili eksploracji grobu Kazimierza IV. Zawsze takim pracom towarzyszyła powaga majestatu śmierci; włodarze katedry wyrażali zgodę, nigdy też nie zdarzyło się zagrożenie życia dla badaczy czy muratorów. 19 maja metropolita krakowski Karol kard. Wojtyła wyraził swoją zgodę na otwarcie grobu i przeprowadzenie dalszych prac konserwatorskich w Kaplicy Świętokrzyskiej. Po latach wydaje się to bardzo dziwne: eksploratorzy grobowca królewskiego, reprezentujący wiele dyscyplin naukowych (monarsza mogiła była żywym laboratorium polskiego średniowiecza!), działali jakby w konspiracji. Pamiętam, że o ich badaniach doniosła któraś z krakowskich gazet w notatce, podanej nonparelem. Kiedy wyciąłem tę wiadomość – nie zdawałem sobie sprawy, że oto rozpoczynam wielką, autorską przygodę życia. Nie, nie byłem uczestnikiem otwierania grobu tegoż władcy. Mój czynny udział nosi datę 18 października 1973 r. Obaj z Adamem Bujakiem realizowaliśmy filmowy cykl „Misteria" dla TVP (o kultach i obrzędach religijnych w Polsce) i tegoż wieczoru przyjechaliśmy (nielegalnie, z zamówieniem filmowym na „przodującą dojarkę", ale to dłuższa historia), by w katedrze wawelskiej nakręcić reportaż o powtórnym pogrzebie królewskiej pary Kazimierza Jagiellończyka i jego małżonki Elżbiety Rakuszanki, nazywanej Matką Królów Europy. Wszak od obojga wywodzą się prawie wszystkie głowy koronowane, „panujące" na naszym kontynencie, co wykazał w swej „Genealogii" prof. Włodzimierz Dworzaczek, a mnie zdążył przesłać skróconą wersję swych dociekań. Podniosłą uroczystość celebrowali prymas Stefan kard. Wyszyński i metropolita krakowski Karol kard. Wojtyła, któremu przedstawił mnie wtedy Adam Bujak.
Gdy zza kamery patrzyłem na złocienie i fiolety, na dostojny tłum w katedrze oświetlonej przez naszą ekipę jak chyba nigdy dotąd usłyszałem niezwykłe wypowiedzi wielkich duchownych: były to mowy mężów stanu, charakteryzujących po raz wtóry żegnane do grobów postaci koronowane i bez mała cały wiek XV. Postanowiłem, że wobec braku monografii historycznej tak wspaniałej epoki naszych dziejów, spróbuję napisać wersję eseistyczną dla szerokich rzesz czytelniczych. Zdawałem sobie jednak sprawę, że nie wystarczy ważny, czy nawet wielki temat. Trzeba mieć niezwykły motyw literacki, który zelektryzuje, ba – uwiedzie czytelników.
Nakręcony materiał – jak i poprzednie z cyklu „Misteria" – poszedł na półki. Zrobiliśmy więc z Bujakiem „półkownika". Tymczasem ponad rok zbierałem materiały do wawelskiej opowieści i wówczas zdałem sobie sprawę, że po II wojnie nie powstała ani jedna dokumentalna książka o świętym wzgórzu Polaków (jak pięknie pisał Stanisław Wyspiański), takie w najlepszym tego słowa znaczeniu „czytadło historyczno-współczesne", pisanych przewodników oczywiście nie licząc. Jesienią 1974 r. dotarła do moich uszu elektryzująca wiadomość, że trzy osoby z kręgu badaczy odeszły z tego świata w sposób niezwykły, a nawet niesamowity. Zaiskrzyło mi w głowie. Czyżby...?
Czy można zaplanować bestseller?
Nie czekając – Boże broń – na jakikolwiek dalszy dramat czy tragedię, uważnie przejrzałem listę uprawnionych do prac przy otwartym królewskim grobowcu. Znajdowały się tam 32 nazwiska. Pracowałem dalej w archiwach i bibliotekach Krakowa i wielu innych miejscach w Polsce. Z czasem ruszyłem na rekonesans europejski, a nawet światowy. Tymczasem – co konstatowałem, sam pracując w ciszy – odchodzili i to w przedziwny sposób z tej ziemi następni badacze, czego nikt inny nie kojarzył. Wybuchł stan wojenny i w jego wyniku zamiast na Krzemionkowej Górze w krakowskiej telewizji, zacząłem pracować na Wawelu. Przygarnął mnie prof. Alfred Majewski i wymyśliłem sobie stanowisko „samodzielnego dokumentalisty", czyli mówiąc po ludzku dziejopisa wawelskiego, który miał łączyć wiedzę historyczną z dokumentowaniem spraw bieżących. Niektórzy mało życzliwi komentowali: „poszedł chłop do lamusa". Lamus okazał się jednak łaskawym zdrojem, a osiem lat spędzonych w cudownej komnacie – dzielonej ze Staszkiem Koziełem – Baszty Złodziejskiej, były latami tłustymi, mimo kartek na żywność, a nawet i wódkę. Wtedy dopiero okazało się, jak bardzo przydały się doświadczenia wielu lat w prasie i telewizji. Byłem popularyzatorem co najmniej siedmiu dyscyplin naukowych, wydawać by się mogło: od Sasa do lasa. Bo jak się miały publikacje czy audycje telewizyjne i filmy o archeologii, historii sztuki, dziejach kultury, medycyny, antropologii, mikrobiologii, historii Polski, Europy czy Egiptu przemieszane z reportażem współczesnym? Wszystkie te dziedziny spotkały się na płaszczyźnie późniejszego wieloksięgu zatytułowanego „Klątwy, mikroby i uczeni". Warto tu przypomnieć, że rok otwarcia grobu umiłowanego monarchy był Rokiem Nauki Polskiej, a jego hasłem i marzeniem była zachęta do integracji... nauk! Czy np. wybaczono by historykowi sztuki, na dodatek habilitowanemu, że pisze o mikrobach lub medycynie sądowej bądź ekologii? W żadnym wypadku – ale popularyzator wielu dyscyplin pisać może. Gdy koledzy pokpiwali, żem „magistrem wszechnauk", zamówiłem wizytówkę „magister nadzwyczajny – wolny pisarz w podróży". I tak zostało. W jednym miejscu wytrzymuję do dwóch tygodni.