„Zajączki” premiera Mazowieckiego

Wasz prezydent, nasz premier” zadecydował bohater naszych czasów, od tamtej chwili (3 lipca 1989 roku) uznany nie tylko za najwyższy autorytet moralny, ale i za politycznego geniusza. I słowo ciałem się stało. Premierem rządu – pierwszego niekomunistycznego gabinetu w powojennej Polsce, co podkreślano przy każdej okazji – został Tadeusz Mazowiecki.

Aktualizacja: 03.03.2008 18:33 Publikacja: 03.03.2008 13:32

„Zajączki” premiera Mazowieckiego

Foto: Rzeczpospolita

W tej niekomunistycznej Radzie Ministrów do PZPR należało 44 sekretarzy i podsekretarzy stanu, do PSL Odrodzenie (było takie, było) – ośmiu, do SD – trzech. Bezpartyjnych było 31.

Z gratulacjami dla szefa rządu otwierającego nową epokę pospieszył między innymi Edward Gierek, podkreślając swą radość z wyboru premiera katolika. Po roku, gdy owemu premierowi zamarzyło się zostać prezydentem, na wszelki wypadek postarał się o biskupie świadectwo, że ród jego do Kościoła rzymskokatolickiego przynależy najmarniej od czasów renesansu. Co nie przeszkodziło innemu biskupowi zaapelować: „Niech Żyd głosuje na Żyda, a Polak na Polaka”.

Na razie jednak premier został zaprzysiężony, przy czym ze wzruszenia o mało się nie obalił. Doszedł jednak do siebie i z trybuny na Wspólnej robił „zajączki”, na co radośnie, tym samym znakiem palców złożonych w literę „V”, odpowiadała mu poselska większość z legitymacjami PZPR i jej byłych sojuszników w kieszeni. Wszystkie te, nomen omen, premierowe zawirowania nie zdziwiły jedynie Stefana Kisielewskiego, który, odwołując się do przeszłości, twierdził, że Tadeusz Mazowiecki „zawsze wierzgał, jak przeciwko socjalizmowi coś się mówiło”.

Podtrzymaniu socjalizmu posłużyło szczególnie wybranie na prezydenta – zgodnie z doktryną najwyższego autorytetu moralnego i politycznego geniusza w jednej osobie – generała Wojciecha Jaruzelskiego. Z tego faktu Edward Gierek ucieszył się już mniej, gdyż to Jaruzelski internował go 13 grudnia 1981 roku, co samo w sobie było wprawdzie w nowej Polsce powodem do chwały, niemniej popularny „Sztygar” na karierę w „Solidarności” nie mógł liczyć. I dlatego o generale wyrażał się niepochlebnie, choć w jego oczach na korzyść Jaruzelskiego powinna przemawiać edukacja, jaką ten odebrał w kolegium księży marianów na warszawskich Bielanach.

W każdym razie władzę, w tym czasie rozpiętym między PRL a Rzeczpospolitą Polską (która formalnie powstała 29 grudnia 1989 roku, zatem po słynnych czerwcowych wyborach jeszcze przez pół roku żyliśmy w Peerelu) mieliśmy pochodzącą od Boga. Niemniej na nabożeństwie w katedrze warszawskiej w odzyskane państwowe święto 3 Maja w 1990 roku premier klęczał, a prezydent, mimo piątki z religii na szkolnej cenzurce, stał. Naród zaś czekał przed zamkniętymi drzwiami świątyni, do której go nie wpuszczono, by nie przeszkodził swoim (?) wybrańcom w kontemplacji.

Podniosła atmosfera towarzyszyła rządowi Tadeusza Mazowieckiego od początku. Jako pierwsi pospieszyli mu z wiernopoddańczym hołdem komedianci: „Jesteśmy wreszcie we własnym domu. Nie stój, nie czekaj. Co robić? Pomóż!”. Dyskretnie nie przypominali o tym, że klucze do tego własnego lokum znajdują się u gospodarza domu, czyli ministra spraw wewnętrznych Czesława Kiszczaka.

Rząd dusz już wtedy sprawowała, oczywiście, „Gazeta Wyborcza”. Ale to nawet nie z jej łamów, lecz „Rzeczpospolitej” Bronisław Geremek 28 października 1989 roku zapewnił: „Bez względu na to, w jakiej sytuacji znajduje się partia, »Solidarność« nie zamierza wstępować w konfrontację z nią. »Solidarność« jest zainteresowana w tym, by PZPR nie zniknęła z areny politycznej”. W tej kwestii zdania były jednak, jak widać, podzielone, także w samej PZPR, której w końcu stycznia 1990 roku Mieczysław F. Rakowski rozkazał: „Sztandar wyprowadzić!”. Co się i stało.

„Gdyby nam pozwolono rządzić trzy lata dłużej – westchnął niedawno w prasie rosyjskiej (!) Andrzej Wajda – Polska byłaby zupełnie innym krajem”. Nie da się tego wykluczyć. Naród, na którego oczach obrastał w miliardy Jerzy Urban, gotował zupę Jacek Kuroń, a Cimoszewicz pospołu z Michnikiem apelowali o prawdę i pojednanie, powoli jednak przyjmował do wiadomości, że – jak to delikatnie ujął Jan Olszewski – „nastąpiło coś, co może sprawiać wrażenie podziału politycznych łupów między władzą i »Solidarnością«”. Polacy znienawidzili więc jedną i drugą. Ku swemu zdumieniu spostrzegli też, że ta nowa, ach, jakże demokratyczna, władza nie waha się przed użyciem siły, czego dowiodła już w grudniu 1989 roku, brutalnie tłumiąc bunty więźniów niezadowolonych z przeprowadzonej na pół gwizdka amnestii, a w jakiś czas potem likwidując blokady dróg dokonywane przez rolników, którzy niebawem utworzyli Samoobronę, początkując kolejny ciąg nieszczęść.

Na męża opatrznościowego awansował Leszek Balcerowicz, przed którego krytykowaniem przestrzegała „Gazeta Wyborcza”, gdyż miałoby to, podobno, zepsuć końcowy efekt wprowadzanej przez niego reformy gospodarczej. Reformy, w którą rzekomo z uwielbieniem wpatrywał się świat cały, nie wiadomo dlaczego utożsamiany z Międzynarodowym Funduszem Walutowym. I znów człowiek bez złudzeń Stefan Kisielewski zauważał, że jest to „reforma antyprodukcyjna, zwalczająca inflację kosztem produkcji”.

Tadeusz Jankowski był już wtedy na zasiłku. W pegeerze pod Ostródą, gdzie jako elektryk z wykształcenia był na etacie złotej rączki, wyłączono prąd, toteż w swym zakładowym mieszkaniu popijał winko przy świeczce. Winko domowe, jeszcze z pegeerowskich jabłuszek. No, po prawdzie wzmocnione samogonką.

Tadeusza poznałem latem 1990 roku. Za rok wyjedzie do Reichu, gdzie wykaże się talentami budowlanymi, i wówczas przyda mu się paszport. Kiedy jednak z nim rozmawiałem, wskazując na błogosławione dobrodziejstwa nowego systemu, z prawem do swobodnego przemieszczania się po świecie na czele, bluznął słowem brzydkim i podsumował: – Na podróż pekaesem do Ostródy mi starczy. Na bilet do Olsztyna już nie.

Między lutym 1989 a lutym 1990 roku ceny w naszym kraju wzrosły o 1360 procent. Według komunikatu Głównego Urzędu Statystycznego. W listopadzie 1990 roku w pierwszej turze wyborów prezydenckich „nasz premier” przegrał nie tylko z Lechem Wałęsą, ale i z „przybyszem znikąd” Stanem Tymińskim. Tego nawet najwyższy autorytet moralny i polityczny geniusz, o czym nie zapominamy, racjonalnie nie potrafił wytłumaczyć. Nasuwało się uzasadnione podejrzenie, że być może naród nie dorósł do demokracji, a ponieważ niepodobna było, niestety, wymienić go na inny, postanowiono poddać Polaków przymusowej reedukacji. Czym z godną pochwały konsekwencją „Gazeta Wyborcza” pod światłym kierownictwem najwyższego autorytetu moralnego i politycznego geniusza zajmuje się do dzisiaj.

W tej niekomunistycznej Radzie Ministrów do PZPR należało 44 sekretarzy i podsekretarzy stanu, do PSL Odrodzenie (było takie, było) – ośmiu, do SD – trzech. Bezpartyjnych było 31.

Z gratulacjami dla szefa rządu otwierającego nową epokę pospieszył między innymi Edward Gierek, podkreślając swą radość z wyboru premiera katolika. Po roku, gdy owemu premierowi zamarzyło się zostać prezydentem, na wszelki wypadek postarał się o biskupie świadectwo, że ród jego do Kościoła rzymskokatolickiego przynależy najmarniej od czasów renesansu. Co nie przeszkodziło innemu biskupowi zaapelować: „Niech Żyd głosuje na Żyda, a Polak na Polaka”.

Pozostało 90% artykułu
Historia
Telefony komórkowe - techniczne arcydzieło dla każdego
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Historia
Paweł Łepkowski: Najsympatyczniejszy ze wszystkich świętych
Historia
Mistrzowie narracji historycznej: Hebrajczycy
Historia
Bunt carskich strzelców
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Historia
Wojna zimowa. Walka Dawida z Goliatem