Otóż kolega Jacek Czaplicki rozwodził się ze swą ślubną o tym właśnie imieniu i za każdym razem, kiedy wlał w siebie więcej niż pół litra życiodajnego płynu – czyli niemal codziennie – natychmiast włączał kasetę Budki Suflera i ronił łzy proporcjonalnie do natężenia ekspresji w głosie Felicjana Andrzejczaka.
Naturalnie nie mogłem zostawić kolegi samego w tak trudnej sytuacji życiowej, w związku z czym w jego mieszkaniu przy ulicy Patrice Lumumby (dziś Płockiej) bywałem równie często jak w domu, a na pewno częściej niż w pracy. Garsoniera „Czapli” miała wiele atutów, a najważniejszy ten, że meta była, jak w piosence, o dwa kroki stamtąd. Po wódeczkę chodziło się w kapciach, na półpiętro.
Na chleb – w bochenkach i w płynie – zarabiałem wtedy w tygodniku „Razem”, które biło rekordy nakładu z racji zamieszczanych w nim plakatów gwiazd rocka, fotografii roznegliżowanych panienek i kącika z poradami seksuologa. Czyli tego wszystkiego, co znajduje się dzisiaj w każdym piśmie dla młodzieży, powiedziałbym nawet, że teraz nie ma w nich nic innego. W PRL wszystkie te miazmaty zachodniej popkultury podlegały ścisłej reglamentacji i jako takie trafiały pod lupę Wydziału Prasy KC PZPR. Niekiedy dosłownie, gdy np. redaktor naczelny „Razem” po bliższym przyjrzeniu się planowanemu do druku plakatowi Madonny dyskwalifikował zdjęcie, na którym piosenkarka miała w uszach kolczyki w kształcie krzyża.
To był czas ekspansji rocka po polsku, zapoczątkowanej – przypomnę – jeszcze w końcówce Gierka przez Maanam i Korę, która „Boskim Buenos” rzuciła na kolana polską publiczność, niepomiernie zafascynowaną tym, co zobaczyła i usłyszała. Rockmani stali się z dnia na dzień idolami młodzieży, co oczywiście – ze względów tyleż idelogicznych, ile estetycznych – nie podobało się towarzyszom z Białego Domu, ale w stanie wojennym nie mieli już wyjścia. Byli pod ścianą. Starsze stażem gwiazdy estrady mniej lub bardziej otwarcie popierały bojkot telewizji przez aktorów i inne opozycyjne, oczywiście zawsze salonowe, działania. W każdym razie lukę trzeba było wypełnić i nagle muzycy rockowi, dotąd sekowani i skazani na katakumbową wręcz wegetację, zaproszeni zostali do studiów radiowych i telewizyjnych, wielkich sal koncertowych i na festiwale. Niektórym przewróciło się w głowach, bardziej odporni na stres zachowali zdrowy rozsądek. Pamiętam, jak Marek Piekarczyk (TSA) w Opolu, widząc wchodzącego do festiwalowego baru Zbigniewa Wodeckiego, zadumał się nad szklanką piwa, stawiając dramatyczne w swej szczerości pytanie: – Co ja tu przy takich artystach robię? Rockowy obszczymur z Bochni.
Jeździłem na rockowe spędy do Łodzi i Poznania, Gdańska i Krakowa, zaliczałem Jarociny. Robiłem wywiady z Ciechowskim, Dudkiem, Panasewiczem, Adamiakiem. Niekiedy wybuchały sensacje obyczajowo-polityczne, jak wtedy, gdy w Dzień Dziecka w 1986 roku Jan Borysewicz na Stadionie Olimpijskim we Wrocławiu pokazał ptaka. Tamtejszy Wojewódzki Zarząd ZSMP zwrócił się następnego dnia do ministra kultury i sztuki o rozwiązanie zespołu Lady Pank. Gest Borysewicza uwiecznił, na jego nieszczęście, fotoreporter, a gdy po zdjęcie dokumentujące to niebywałe wydarzenie udałem się do sąsiadującej z pałacykiem Branickich na Nowym Świecie, gdzie mieściła się redakcja, kamieniczki na Smolnej, w której gospodarowali młodzieżowi „federaści”, wręczył mi je, zachowując warunki tajności Krzysztof Janik, zapewne już wtedy przymierzający się do stanowiska ministra spraw wewnętrznych, które objął, jak pamiętamy, w rządzie Leszka Millera.