28 czerwca 1956 roku. W Poznaniu trwają zamieszki. 18-letnia Aleksandra Kozłowska stara się ratować rannych. Od niedawna pracuje jako pomoc laboratoryjna w Szpitalu im. Raszei.
– Kiedy około godz. 14 przechodziłam z koleżanką obok budynku UB, zawołali mnie zgromadzeni tam żołnierze. Mówili, że w garażach na tyłach jest ranne dziecko – wspomina. Weszła do środka. – Ten widok prześladuje mnie do dziś. Na krześle siedział drobny chłopiec. Wyglądał, jakby spał. Przecież dzieci zasypiają tak szybko, tak łatwo. Na koszuli miał mały ślad po kuli, ale nigdzie nie było krwi. Dotknęłam go. Był jeszcze ciepły, ale przelewał się przez ręce – opowiada pani Aleksandra.
Razem z koleżanką kładzie chłopca na nosze i idą do szpitala. Po drodze zatrzymuje ich ksiądz. Chce się pomodlić przy chłopcu. Chwilę później lekarz stwierdza, że chłopiec nie żyje. W kieszeni znajduje legitymację. Czyta – Roman Strzałkowski, urodzony w 1943 r.
Romek mieszkał z rodzicami w centrum Poznania, przy ul. Kościuszki. Ojciec był urzędnikiem w Mostostalu, mama zajmowała się domem. 28 czerwca rano dała mu parę złotych i wysłała po szynkę. Sklep był kilka domów dalej. Chłopiec schował pieniądze do kieszeni i szybko zbiegł po schodach. Wtedy matka widziała go po raz ostatni.
Wiadomo, że Romek przyłączył się do demonstrantów zgromadzonych na dziedzińcu Zamku. Ot, tak – z chłopięcej ciekawości... Wyruszył z nimi pod siedzibę Urzędu Bezpieczeństwa na Kochanowskiego. Dalszy ciąg historii ginie w gąszczu sprzecznych relacji i domysłów. Czy Romek niósł biało-czerwoną flagę? A może transparent z żądaniem lekcji religii w szkołach? Czy zginął w tłumie zastrzelony przez ubeków? Padł od przypadkowej kuli? A może tajniacy wciągnęli go na podwórko komendy i z zimną krwią wykonali egzekucję?