Ale opatrzność zarządziła inaczej. Bo tego dziewiątego dnia mojego tam u nich pobytu, kiedy on, ten młody gospodarz, po południu wybrał się w objazd wsi, ażeby zebrać wystawione przed obejścia kosze z owocami i worki kartofli, które miał nazajutrz do miasteczka wieźć, to z przeciwnej strony wsi rozległy się strzały. Ona wtedy wypadła z chaty na podwórze, krzycząc do mnie, żebym ukrył się na stryszku nad szopą, a sama pobiegła patrzeć do płotu i zaraz na drogę, bo koń ciągnący ich furmankę pędził od środka wsi bez jej męża, gubiąc z furmanki jakieś worki i po chwili, kiedy złapała konia za uzdę i szarpnęła go w stronę wrót na podwórze, to na tej drodze pojawiła się wataha młodych ludzi w jakichś mundurach, nie mundurach, trudno mi było rozpoznać przez tę dziurę w poszyciu dachu, skąd spoglądałem na zewnątrz, ale wyglądało to na mundury.
A było ich pewnie z pięciu albo sześciu, chyba nie więcej, ale z drogi od strony wsi nadciągała biegiem jeszcze jedna, liczniejsza gromada i potem wszystko odbyło się tam na podwórzu tych moich opiekunów niemal błyskawicznie. Oni ją, tę młodą kobietę, w środku podwórza dopadli, pochwycili, dwóch albo trzech w pół, i za ręce, i za nogi, nie wiem, czy byli pijani, ale ze śmiechem głośnym, dzikim rechotem, z wrzaskami, rzucili na ziemię, i odzierali z odzienia, tak że po chwili była naga, i przydeptywali jej nogi i ręce, i nagle jeden z nich się pochylił i nożem ciął ją po brzuchu od dołu do góry, i dopiero wtedy posłyszałem jej rozpaczliwy krzyk, zaraz jednak umilkł, bo z tego jej rozciętego szeroko brzucha wypłynął płód i z wrzaskiem, z tym rechotem ten dojrzały, skrwawiony płód któryś z nich złapał i przyłożył do jej piersi. A mnie – nie wiem, czy tak było naprawdę, czy było to tylko przywidzenie – wydało się, że jej konające ramię oplotło wtedy ten skrwawiony kłębuszek i przycisnęło do piersi.
To wszystko widziałem z małymi tylko przerwami, kiedy się nad nią nachylali, przesłaniając ją, albo wokół niej biegali, albo liczniej ją otaczali, ale mimo to widziałem wyraźnie, i chyba wszystko, bo i to widziałem, jak to coś, co niemowlę łączyło z matką, tę żyłę, tę pępowinę z niej wyrwali, może jeszcze raz ją też nożem dźgnęli, i że i matka, i niemowlę przestały się zaraz ruszać. A wtedy nastała cisza. Ta cała gromada stała wokoło tych leżących ciał raptem bez wrzasków, już bez tego rechotu, który może był rodzajem śmiechu, nie wiem, bez zagrzewającego jeden drugiego krzyku i prawie bez ruchu spoglądała na leżące na ziemi trupy kobiety i dziecka. Na kobietę zlaną krwią i to małe ciałko na jej piersi podtrzymywane jej martwym już ramieniem. Przypatrywali się i milczeli. Przypatrywali z ciekawością i z zaskoczeniem. I nagle zaczęli się cofać. Rozglądając się wokoło.
A jak się znaleźli przy podwórzowej bramie i wysypywali się na drogę, to dalej już odchodzili bez tamtego hałasu, tak że do moich uszu docierał jedynie szurgot ich butów na kamykach drogi. I wkrótce potem nie słyszałem już nic, nawet tego szurgotu, tylko daleko we wsi, a może za wsią kilka wystrzałów, gdy zaś zszedłem ze stryszku nad szopą na dół na podwórze, to gdzieś daleko jakieś kłębiące się głosy słyszałem, ale były one inne niż tamte głosy przedtem, i wiedziałem, że to głosy ludzi z tej wsi. Miejscowych. Tym bardziej że było ich coraz więcej, że się zbliżały i były coraz głośniejsze.
I przykląkłem przy trupach, i tak klęczałem długo, nie mogąc się jednak modlić ani nie myśląc o czymkolwiek innym, bo myśleć nie mogłem też, z głową zupełnie pustą, tylko powtarzającą, jakby nadbiegającymi do jakiegoś stromego brzegu falami, tamten wrzask i rechot, i zaraz była krótka cisza i znowu tamten wrzask i rechot, i tak wielokrotnie, rozbijające się o ten stromy brzeg, ciągle w mojej głowie, aż zrodziła się w końcu myśl, jedyna myśl, i ta myśl dotyczyła mnie samego – czy nie mogłem z tego stryszku, kiedy oni zaczęli się nad tą kobietą pastwić i ją potem mordowali, zejść, czy być może nie zdołałbym ich wtedy powstrzymać. Bo może, gdyby mnie zabili, to by im wystarczyło, to by w swojej żądzy mordu byli nasyceni i ona by może wtedy ocalała. I jej dziecko. Ale moja głowa nie mogła znaleźć na to pytanie żadnej odpowiedzi, odpowiadała milczeniem.
Tymczasem za mną, za moimi plecami zbierali się szepczący między sobą ludzie, byli to wieśniacy z tej wsi, otoczyli mnie, ale jakby mnie nie dostrzegali, jakbym był powietrzem, choć przecież klęczałem tuż przy trupach. I ludzie ci na przyniesione z szopki deski te trupy, kobiety i jej nieurodzonego dziecka, w milczeniu układali. A potem dźwignęli i ponieśli ku drodze, tak że po chwili zostałem sam. Wciąż klęczący przy miejscu, gdzie ona z tym drobiazgiem dopiero co leżała. Słyszałem jeszcze przez chwilę kroki wieśniaków zmierzające ku drodze, hałas łańcuchów i orczyka przy zaprzęganiu tam do wozu konia i jak wóz ruszył, potem jeszcze, jak ten wóz i kroki tych, co wóz otaczali, oddalały się z wolna w głąb wsi, słyszałem. Wciąż klęczałem w tym samym miejscu na środku podwórza, obok wysychającej kałuży krwi i wciąż nie mogłem znaleźć w sobie jednego słowa modlitwy, bo głowa była zupełnie pusta. A potem nastała cisza wokoło, nawet nie słyszałem głosów drobiu, który by wracał z pola i znikał w chlewie i kurniku, zamilkły też w gałęziach okolicznych drzew ptaki, niedaleka wieś milczała, potem był zmrok i potem była noc.