On był Polakiem, ona Ukrainką

Znaleźli mnie leżącego na skraju pola kukurydzy. Nie wiem, czy to był świt, czy jednak znacznie później, byłem skrajnie wyczerpany.

Publikacja: 02.08.2008 01:43

On był Polakiem, ona Ukrainką

Foto: Rzeczpospolita

Red

Choć na mgnienie oka uchwycić wtedy nad sobą zdołałem pochylającą się nisko twarz młodej kobiety. Natomiast głos, który w pobliżu równocześnie usłyszałem, należał do mężczyzny. Obydwoje załadowali mnie na dwukołowy wózek, który stał przy miedzy, przykryli, żeby ktoś nie zobaczył, gdyby w pobliżu się znalazł, wiązkami jakiejś zbieranej dla królików pewnie zieleniny, i zawieźli do siebie.

Ich obejście znajdowało się niedaleko, na skraju wsi, od której je oddzielał jeszcze młody sad. Wózek wtoczyli do szopy na drewno, stojącej tyłem do wiejskiej drogi, tam w środku z tego wózka mnie załadowali i po schodkach pomogli mi się wdrapać na tej szopy stryszek. Ten ich wysiłek, a raczej wysiłek młodej kobiety, ocucił mnie trochę, bo wtedy do mej świadomości dotarło i to, że ona jest w zaawansowanej ciąży, i jęknąłem jakieś przeprosiny, że się na niej opieram, a ona coś powiedziała ponaglająco, zanim zwaliłem się na zalegające stryszek siano i znowu na pewien czas utraciłem przytomność.

Odzyskałem ją na krótko, kiedy on przyniósł wiadro, żebym mógł zrobić, co trzeba, bez schodzenia na dół i potem nie widziałem go do następnego prawie popołudnia, kiedy poczułem się dużo lepiej i że jestem bardzo głodny.

Gdy zwlokłem się po schodach na dół, mężczyzna stał właśnie w otwartych drzwiach szopy i uświadomiłem sobie, że mi się przypatrywał, gdy schodziłem, jakby uważnie badał, na ile jestem sprawny. Więc: „Już dobrze, wszystko dobrze”, powiedziałem. Bo jak na moje siedemdziesiąt pięć lat, to wydawało mi się, że istotnie jest dobrze, że się trzymam całkiem nieźle; nawet wyprostowałem się i coś jeszcze powiedziałem, może w tym sensie.

W oczach mężczyzny jednak nie dostrzegłem niepokoju, tylko współczucie i namysł, pewnie, co ze mną da się zrobić, tak pomyślałem, a on jakby moim myślom towarzyszył, powiedział: „Może ksiądz z tej szopy wyjść, nic księdzu tutaj teraz nie zagraża, jest spokój”, ja zaś nie pomyślałem, skąd on wie, że jestem księdzem, ale tylko, że odezwał się do mnie po polsku, bez śladu ukraińskiego zaśpiewu. Gdy spróbowałem iść, wsparł mnie ramieniem i skierował ku chacie, która obrośnięta była prawie pod sam dach pnącą zielenią, a pod oknami strzelały w górę bukiety kwiatów, dół tych okien przesłaniając. Pomyślałem, że z pewnością mieszka tu szczęśliwa rodzina i poczułem jakiś kojący spokój.

Od tego dnia nocowałem wprawdzie dalej w szopie, ale już między stosami drewna na jej dole, bez potrzeby wdrapywania się po drabinie na górę, dzień zaś spędzałem najczęściej u pary młodych gospodarzy w chacie w kuchni albo siedząc na trawie między krzewami w ogrodzie po drugiej stronie chaty. Wkrótce wszystko o nich wiedziałem. To było małżeństwo z lata 39 roku. On był Polakiem, ona Ukrainką, obydwoje z miejscowych, jak tylko pamięć w przeszłość sięgała; znali się od dzieciństwa.

Z zawodu to on był bednarzem, ale oprócz beczek i innych naczyń z drewna, a nawet różnych figurynek i dziecięcych zabawek, rzeźbił świętych, także całą Świętą Rodzinę z jednego pnia wyciętą ujrzałem u nich w głównej izbie, jego – jak wyznał – roboty. Nie wiadomo, w jakim języku rozmawiali ze sobą, gdy byli sami, bo w mojej obecności rozmawiali po polsku, po ukraińsku zaś, jeżeli w pobliżu znalazł się któryś z ukraińskich sąsiadów, co dochodziło do mnie z drogi przez płot albo słyszałem z podwórza, siedząc w ogrodzie za krzewami agrestu.

Nie pytali mnie wcale o to, w jaki to ja sposób znalazłem się na ich polu kukurydzy, sam im na drugi dzień jednak opowiedziałem, jak szedłem z miasteczka z sakramentami do sąsiadującej wioski przez las i jak kijami potraktowano mnie tam w lesie, przedtem sakrament butami wdeptując dokładnie w ziemię. Za to moi gospodarze powiedzieli, że rozeszło się po okolicy, że zaginąłem. Że ludzie z miasteczka mnie poszukiwali, bo myśleli: może zabłądziłem, nowy w tych stronach przecież jestem. A ja na to, że: „Tamci z lasu to gnali mnie do samego skraja tego lasu”, powiedziałem. „I żebym się więcej w ich stronach nie pojawiał, bo zabiją”, tak zagrozili. Potem się zdziwiłem: „Nie mam pojęcia, jak ja aż tutaj się dowlokłem. Chyba jakoś przez pola na przełaj. Ale to jest przecież wiele kilometrów”. „Z pomocą bożą” – wtrąciła kobieta obierająca nad miską kartofle, a ja popatrzyłem z lękiem na jej ciężki brzuch i pomyślałem z troską, że też to teraz właśnie musiało im się przydarzyć. Ale gdy widziałem, jak on, przechodząc obok niej tak na sekundę, dwie, jakby przypadkowo, ją dotyka, to wiedziałem, że dla siebie nawzajem wiele znaczą.

Czy coś więcej powiedzieć o nich mogę? Niewiele. Albo tyle o ile. Choć ukrywałem się u nich osiem pełnych dni. I jeśli nie byli w polu, to siedząc przy oknie w kuchni, rozmawiałem z nimi, a najczęściej z nią o tym, co się w okolicy dzieje i mimo że zapewniali mnie, że ich wieś jest raczej spokojna, to nie byłem spokojny. Bo kilku młodych stąd poszło do Niemca, a jeszcze innych kilku młodych do lasu.

To mówiła ona. Ale on mówił, że się gromadzą w dalszej okolicy, nie tutaj. „Na razie nic nam nie grozi na tym świecie, tu nasza ziemia, tu nasz chleb”. Potem: „W tej okolicy...”, mówił on, kiedy wieczorami zahaczałem o ten sam wątek, „... jest sporo rodzin różnych nacji, nawet Czesi, nawet z Bukowiny, nawet Rumuni, co w tych stronach osiedli w ubiegłym wieku, bo wtedy w wielkich majątkach było sporo roboty za niezłe pieniądze, nawet kilka rodzin pochodzenia tatarskiego, nawet Ukraińcy, co uciekli przez Zbrucz przed śmiertelnym u nich głodem przed wojną, i Rosjan też, co to po rewolucji ze wschodu przez nasz Zbrucz się przeprawiali na naszą stronę, i ci wszyscy ludzie raczej żyją tutaj zgodnie, najgorsze to tałatajstwo nadciągające z okolic Lwowa, więc miastowi, ale całkiem bez duszy”, mówił on, a ona przysłuchiwała się ze spokojną twarzą i potakiwała.

On miał odwieźć owoce i kartofle w piątek do miasta zebrane z całej wsi, na niego teraz przychodzi kolej, bo oni się wymieniają, to on mnie gdzieś tam na furze dobrze między worki wciśnie, workami przykryje, tak zapewniał, i do miasta odwiezie, żebym sobie sam dał tam później radę.

Ale opatrzność zarządziła inaczej. Bo tego dziewiątego dnia mojego tam u nich pobytu, kiedy on, ten młody gospodarz, po południu wybrał się w objazd wsi, ażeby zebrać wystawione przed obejścia kosze z owocami i worki kartofli, które miał nazajutrz do miasteczka wieźć, to z przeciwnej strony wsi rozległy się strzały. Ona wtedy wypadła z chaty na podwórze, krzycząc do mnie, żebym ukrył się na stryszku nad szopą, a sama pobiegła patrzeć do płotu i zaraz na drogę, bo koń ciągnący ich furmankę pędził od środka wsi bez jej męża, gubiąc z furmanki jakieś worki i po chwili, kiedy złapała konia za uzdę i szarpnęła go w stronę wrót na podwórze, to na tej drodze pojawiła się wataha młodych ludzi w jakichś mundurach, nie mundurach, trudno mi było rozpoznać przez tę dziurę w poszyciu dachu, skąd spoglądałem na zewnątrz, ale wyglądało to na mundury.

A było ich pewnie z pięciu albo sześciu, chyba nie więcej, ale z drogi od strony wsi nadciągała biegiem jeszcze jedna, liczniejsza gromada i potem wszystko odbyło się tam na podwórzu tych moich opiekunów niemal błyskawicznie. Oni ją, tę młodą kobietę, w środku podwórza dopadli, pochwycili, dwóch albo trzech w pół, i za ręce, i za nogi, nie wiem, czy byli pijani, ale ze śmiechem głośnym, dzikim rechotem, z wrzaskami, rzucili na ziemię, i odzierali z odzienia, tak że po chwili była naga, i przydeptywali jej nogi i ręce, i nagle jeden z nich się pochylił i nożem ciął ją po brzuchu od dołu do góry, i dopiero wtedy posłyszałem jej rozpaczliwy krzyk, zaraz jednak umilkł, bo z tego jej rozciętego szeroko brzucha wypłynął płód i z wrzaskiem, z tym rechotem ten dojrzały, skrwawiony płód któryś z nich złapał i przyłożył do jej piersi. A mnie – nie wiem, czy tak było naprawdę, czy było to tylko przywidzenie – wydało się, że jej konające ramię oplotło wtedy ten skrwawiony kłębuszek i przycisnęło do piersi.

To wszystko widziałem z małymi tylko przerwami, kiedy się nad nią nachylali, przesłaniając ją, albo wokół niej biegali, albo liczniej ją otaczali, ale mimo to widziałem wyraźnie, i chyba wszystko, bo i to widziałem, jak to coś, co niemowlę łączyło z matką, tę żyłę, tę pępowinę z niej wyrwali, może jeszcze raz ją też nożem dźgnęli, i że i matka, i niemowlę przestały się zaraz ruszać. A wtedy nastała cisza. Ta cała gromada stała wokoło tych leżących ciał raptem bez wrzasków, już bez tego rechotu, który może był rodzajem śmiechu, nie wiem, bez zagrzewającego jeden drugiego krzyku i prawie bez ruchu spoglądała na leżące na ziemi trupy kobiety i dziecka. Na kobietę zlaną krwią i to małe ciałko na jej piersi podtrzymywane jej martwym już ramieniem. Przypatrywali się i milczeli. Przypatrywali z ciekawością i z zaskoczeniem. I nagle zaczęli się cofać. Rozglądając się wokoło.

A jak się znaleźli przy podwórzowej bramie i wysypywali się na drogę, to dalej już odchodzili bez tamtego hałasu, tak że do moich uszu docierał jedynie szurgot ich butów na kamykach drogi. I wkrótce potem nie słyszałem już nic, nawet tego szurgotu, tylko daleko we wsi, a może za wsią kilka wystrzałów, gdy zaś zszedłem ze stryszku nad szopą na dół na podwórze, to gdzieś daleko jakieś kłębiące się głosy słyszałem, ale były one inne niż tamte głosy przedtem, i wiedziałem, że to głosy ludzi z tej wsi. Miejscowych. Tym bardziej że było ich coraz więcej, że się zbliżały i były coraz głośniejsze.

I przykląkłem przy trupach, i tak klęczałem długo, nie mogąc się jednak modlić ani nie myśląc o czymkolwiek innym, bo myśleć nie mogłem też, z głową zupełnie pustą, tylko powtarzającą, jakby nadbiegającymi do jakiegoś stromego brzegu falami, tamten wrzask i rechot, i zaraz była krótka cisza i znowu tamten wrzask i rechot, i tak wielokrotnie, rozbijające się o ten stromy brzeg, ciągle w mojej głowie, aż zrodziła się w końcu myśl, jedyna myśl, i ta myśl dotyczyła mnie samego – czy nie mogłem z tego stryszku, kiedy oni zaczęli się nad tą kobietą pastwić i ją potem mordowali, zejść, czy być może nie zdołałbym ich wtedy powstrzymać. Bo może, gdyby mnie zabili, to by im wystarczyło, to by w swojej żądzy mordu byli nasyceni i ona by może wtedy ocalała. I jej dziecko. Ale moja głowa nie mogła znaleźć na to pytanie żadnej odpowiedzi, odpowiadała milczeniem.

Tymczasem za mną, za moimi plecami zbierali się szepczący między sobą ludzie, byli to wieśniacy z tej wsi, otoczyli mnie, ale jakby mnie nie dostrzegali, jakbym był powietrzem, choć przecież klęczałem tuż przy trupach. I ludzie ci na przyniesione z szopki deski te trupy, kobiety i jej nieurodzonego dziecka, w milczeniu układali. A potem dźwignęli i ponieśli ku drodze, tak że po chwili zostałem sam. Wciąż klęczący przy miejscu, gdzie ona z tym drobiazgiem dopiero co leżała. Słyszałem jeszcze przez chwilę kroki wieśniaków zmierzające ku drodze, hałas łańcuchów i orczyka przy zaprzęganiu tam do wozu konia i jak wóz ruszył, potem jeszcze, jak ten wóz i kroki tych, co wóz otaczali, oddalały się z wolna w głąb wsi, słyszałem. Wciąż klęczałem w tym samym miejscu na środku podwórza, obok wysychającej kałuży krwi i wciąż nie mogłem znaleźć w sobie jednego słowa modlitwy, bo głowa była zupełnie pusta. A potem nastała cisza wokoło, nawet nie słyszałem głosów drobiu, który by wracał z pola i znikał w chlewie i kurniku, zamilkły też w gałęziach okolicznych drzew ptaki, niedaleka wieś milczała, potem był zmrok i potem była noc.

Wtedy z trudem dźwignąłem się z ziemi i ruszyłem przez wieś w stronę, w której moi nieżyjący gospodarze mówili mi, że stamtąd droga prowadzi w kierunku miasteczka. Nikt mnie we wsi nie zatrzymał, psy też nie szczekały. Minąłem wieś i szedłem tą drogą całą noc, nie wiem, jak na to znalazłem w sobie tyle sił, pewnie Bóg miał mnie w dobrotliwej swej opiece. W połowie nocy i w połowie drogi coś z moją głową się raptem stało. Jakby zapaliło się tam w mej głowie w środku jakieś gorące światło i odezwały się tam w głębi pierwsze słowa modlitwy, stały się żywe, głośne, i potoczyły się dalej zdanie po zdaniu, jakby ktoś za mnie je odmawiał, silniejszy ode mnie, a ja je powtarzałem za nim z wielką ulgą:

„Salve Regina, Mater misericordiae vita,

dulcedo et spes nostra, salve, ad te clamamus,

exules filii Havae. Ad te suspiramus, gementes et

flentes in hac lacrimarum, valle...”.

Tymczasem zaczęło się na horyzoncie powoli przejaśniać. To była płaska, wydłużona wyżej smuga czerwieni, bo niżej wciąż czerń ciasno kryła ziemię. Za tamtym głosem wciąż powtarzałem:

„... Eia ergo, advocata nostra, illos tuos

misericordes oculos ad nos converte

Et Jesum, benedictum fructum ventris tui,

nobis post hoc exsilium ostende.

O clemens, O pia, O dulcis Virgo Maria”.

Choć na mgnienie oka uchwycić wtedy nad sobą zdołałem pochylającą się nisko twarz młodej kobiety. Natomiast głos, który w pobliżu równocześnie usłyszałem, należał do mężczyzny. Obydwoje załadowali mnie na dwukołowy wózek, który stał przy miedzy, przykryli, żeby ktoś nie zobaczył, gdyby w pobliżu się znalazł, wiązkami jakiejś zbieranej dla królików pewnie zieleniny, i zawieźli do siebie.

Pozostało 97% artykułu
Historia
Paweł Łepkowski: Najsympatyczniejszy ze wszystkich świętych
Historia
Mistrzowie narracji historycznej: Hebrajczycy
Historia
Bunt carskich strzelców
Historia
Wojna zimowa. Walka Dawida z Goliatem
Materiał Promocyjny
Przewaga technologii sprawdza się na drodze
Historia
Archeologia rozboju i kontrabandy
Materiał Promocyjny
Transformacja w miastach wymaga współpracy samorządu z biznesem i nauką