Masakry spod Verdun i Sommy mocno wbiły się w umysły Francuzów. W sztabach wojskowych nad Sekwaną stawiano na niszczącą siłę ognia artylerii i broni maszynowej. Koncepcje stworzenia dużych formacji pancernych zdolnych do samodzielnych działań na dużych przestrzeniach zgłaszane we Francji przez gen. Estienne’a i mało ówcześnie znanego płk. Charles’a de Gaulle’a rozbijały się o drzwi politycznych gabinetów.
Kiedy po długich i burzliwych dyskusjach rozpoczęto formowanie dywizji zmotoryzowanych i pancernych, ich rolę sprowadzono przede wszystkim do wsparcia działań piechoty i przeciwdziałania czołgom wroga. Wykorzystanie jednostek pancernych w ataku i wprowadzanie ich w wyłom w obronie przeciwnika znajdowało się na samym końcu długiej listy zadań.
Jeszcze wiosną 1939 roku, kiedy Niemcy dopinali ostatnie przygotowania do ataku na Polskę, marszałek Petain głosił publicznie, że czołgi są zbyt drogie i zbyt powolne, aby wpłynąć na losy wojen. Gen. Chauvineau, szkolny kolega de Gaulle’a, myślał zupełnie inaczej niż on: „rozwój dziesięcio- krotnie pomnożył potęgę obrony, naród, który przygotowuje się do krótkiej wojny, zmierza do samobójstwa. (...) jeśli chodzi o czołgi, które miały stworzyć nową epokę szybkich wojen, to fakt, iż są one do tego nieodpowiednie, jest oczywisty”.
Kampania wrześniowa w Polsce i spektakularne entrée niemieckiego blitzkriegu nie zachwiały spokojem Francuzów. Ufni w obronną siłę potężnych bunkrów Linii Maginota, przespali całą zimę, nie wprowadzając żadnych zmian w swojej doktrynie wojennej. Wiosną niemieckie kolumny pancerne wdarły się do Belgii i Holandii i mit skutecznej wojny obronnej prysnął. Francuskie dowództwo nie nadążało za szybkością i siłą niemieckiego manewru.
Sprzymierzeni nie potrafili właściwie wykorzystać własnych dywizji pancernych i zmechanizowanych. Próby kontrataków były źle zorganizowane.