W strukturach Polskiego Radia od 1945 r. istniały osobne komórki odpowiadające za kontakt ze słuchaczami. Napływająca korespondencja była pretekstem do przygotowania programu na tematy nurtujące społeczeństwo. Bez wątpienia część audycji została stworzona na podstawie sfabrykowanych listów. Pomimo osadzenia w strukturach aparatu propagandowego państwa radio cieszyło się zaufaniem. Niestety, potrafiło uczucie to zawieść.
Część korespondencji, którą uznawano za nienadającą się do upublicznienia, służyła do przygotowywania specjalnych biuletynów opatrzonych klauzulą poufności. Trafiały one do ściśle wyselekcjonowanego grona czytelników – prominentów partyjnych, członków rządu czy władz aparatu bezpieczeństwa. Było to jedno z poważnych źródeł o autentycznych nastrojach Polaków. Szczególnie dużo takich listów przychodziło w czasie politycznych przesileń. Podobnie było w grudniu 1970 r., kiedy ludzie żywiołowo zareagowali na podwyżki cen żywności, a następnie stłumioną krwawo rewoltę robotniczą na Wybrzeżu.
W dniu, kiedy „Trybuna Ludu” zamieściła tabelę zmian cen, pierwsze listy już były wrzucane do skrzynek. Anonimowy słuchacz z Chełma Lubelskiego wylewał swój żal, podkreślając, że ci, co są „przy korycie”, nie odczują tych zmian i że najedzony nigdy nie zrozumie głodnego. Słuchacz z Ursusa zadawał retoryczne pytanie, czy gospodarką rządzą ekonomiści czy politycy. W dalszej części listu nie przebierał w słowach, pisząc o „zwyrodnieniu władzy”, która, nazywając się komunistyczną, działała gorzej od kapitalistów. Zastanawiano się w listach, jak to możliwe, że 25 lat po zakończeniu wojny kryzys w kraju niezmiennie trwał. Zadawano pytanie, jak długo jeszcze będzie można za głodowe pensje wyżyć. W wielu listach prezentowano menu przeciętnego Polaka – dominować miał suchy chleb i zupa kartoflana. O mięsie nie było mowy. Jak odnotował słuchacz z Dolnego Śląska, w rzeźni można było znaleźć jedynie „kawał gnata ze starej krowy”. Obniżki cen niektórych produktów przemysłowych były wyśmiewane. Dowodzono, że nie kupi się lodówki, bo nie ma co do niej włożyć. Podobnie i telewizor miał być bezużyteczny, ponieważ z pustym brzuchem nie zamierzano oglądać „durnego programu”.
Erupcja żalu i wściekłości wybuchła po pierwszych doniesieniach z Wybrzeża, kiedy władze krwawo rozprawiły się z manifestującymi. Słuchacze relacjonowali przebieg walk w Gdańsku, Gdyni, Elblągu i Szczecinie. Nie wiadomo tylko, czy kierowało nimi poczucie kronikarskiego obowiązku, czy może naiwna wiara, że ich informacje mogłyby zostać wykorzystane na antenie. Z listów przebijało niedowierzanie, że Polacy mogli strzelać do swoich rodaków. Pod adresem wojska i rządzących padało sporo epitetów, z których „barbarzyńcy” można uznać za eufemizm.
Nie brakowało takich określeń, jak „płatni pachołkowie polityków” czy „zbiry czerwonego faszyzmu”. Anonimowy gdańszczanin pytał, czy można znaleźć kraj na Zachodzie, w którym strzelało się do ludzi wyciągających rękę po chleb. „Głodny obywatel” z Poznania pisał o hańbie, jaką okryła się władza w Warszawie. Dowodził przy tym, że salwy oddane przez „żołdactwo” były wyrazem bezsilności Gomułki, Cyrankiewicza i Spychalskiego wobec gniewu głodnych ludzi.