Stał się również zręcznym politykiem identyfikującym się z interesem własnego państwa, które chciał reformować i reformował wbrew obcym potęgom oraz rodzimej głupocie. A jednak jakże trudno pogodzić się z rozgrzeszeniem, jakiego udziela Stanisławowi Augustowi Poniatowskiemu wielu Polaków, w tym nawet znakomitych historyków...
Wyobraźmy sobie inne jego poczynania po wtargnięciu na terytorium Rzeczypospolitej wojsk rosyjskich wraz z targowickimi zdrajcami. Oto nie tkwi on bezradnie na zamku w Warszawie, ale jedzie do obozu żołnierzy z nadzieją czekających na przybycie swego króla. Następnie widzimy go pod Dubienką i Zieleńcami, gdzie nie chowa się za plecami żołnierskich rot, ale – wzorem swych rycerskich poprzedników Władysława IV, Jana Kazimierza czy Jana III – prowadzi je do boju.
Kiedy mimo wszystko zbliża się przegrana, nie przystępuje do targowiczan niszczących największe dzieło jego życia, trzeciomajową konstytucję, ale – jeśli będzie trzeba – uchodzi z kraju. Drugi sejm rozbiorowy bez króla, zapewne też bez większości posłów, staje się jawną farsą, trudną do zaakceptowania nie tylko przez rewolucyjną Francję, ale i przez dwory zachodnioeuropejskie. Insurekcja wybuchnie w 1794 roku, być może z głównodowodzącym naczelnikiem Kościuszką, ale też z prawdziwym polskim królem upominającym się na oczach świata o dziedzictwo po swych wielkich poprzednikach.
Czy król poległby pod Maciejowicami albo na szańcach Pragi, albo i w zamku lewobrzeżnej Warszawy odrzucającej kapitulację wobec Suworowa? Niewykluczone.
Dla następnych pokoleń pozostałby mit Króla Ducha. Zostałby uznany przez dumnych rodaków za największego wśród największych, obok Chrobrego, Kazimierza, Jagiełły, Batorego, Sobieskiego.