Wracając wszakże do chłopców z naszego „Puebla", trzeba z goryczą skonstatować, że była to nad wyraz nieprzyjemna wpadka Amerykanów w zakresie rozpoznania, bo tak nazywa się szpiegostwo w uładzonym języku wojskowym. Jak wiadomo, od czasów pamiętnej wojny z początku lat 50. Stany Zjednoczone z niespecjalną sympatią odnosiły się do Korei Północnej, zupełnie od rzeczy mianującej się demokratyczną. Reżim Kim Ir Sena, twórcy „nieśmiertelnej" idei Dżucze, takoż założyciela koreańskiej kompartii w 14. roku życia, należał bowiem do najbardziej upiornych w dziejach powszechnych.
USS „Pueblo", najeżony antenami i rozmaitym ustrojstwem, pływał niedaleko północnokoreańskich brzegów, szpiegując (pardon, rozpoznając), co popadło. Trochę już sobie porozpoznawał, skoro w jego kajutach i ładowniach znajdowały się masy dokumentów. Koreańczycy, wyczuwszy tajne pismo nosem, zaaresztowali go bez żenady w okolicznościach opisanych dalej. A chłopcy z „Puebla", zarówno marynarze, jak i wywiadowcy, dostali się w łapy oprawców Kim Ir
Sena, którzy poddali ich torturom w niezrównanym stylu dalekowschodnim.
Pokazawszy, na co ich stać, dalejże negocjować. Bo też Amerykanie nie mogli znieść myśli, że ich „boys" doznają tak radykalnej obróbki skrawaniem. Jankesi nie mieli w tych rokowaniach mocnych atutów, toteż musieli przyznać przed światem, że USS
„Pueblo" zajmował się espionażem, i omalże pocałować Kima w przysłowiową rękę. Chłopcy wrócili, ale cała misja okazała się klapą.
Wyobraźmy sobie sytuację odwrotną: to Amerykanie łapią północnokoreański statek szpiegowski, a jego załoganci trafiają np. do Guantanamo. Pewnie Kim nie starałby się, aby jego chłopcy wrócili, za to każdego ogłosiliby w Phenianie bohaterem narodowym.