21 listopada 1916 r. przy słonecznej, bezwietrznej pogodzie „Britannic" płynął po Morzu Egejskim. Na pokładzie znajdowało się 1066 osób załogi i personelu medycznego. W dali widać było wsie położone wśród gajów oliwnych greckiej wyspy Kea. O godz. 8.12 statek zadrżał od wybuchu. Kapitan kazał włączyć pełną moc silników. Liczył, że rozpędzony kadłub zdoła osiąść na plaży. Statek jednak zaczął gwałtownie nabierać wody. Znowu popełniono ten sam błąd co na „Empress of Ireland". W ciepły dzień sanitariusze i ranni żołnierze beztrosko pootwierali iluminatory (bulaje) w burtach pomimo rozkazów i instrukcji. Czuli się bezpiecznie.
Spuszczone w panice, bez wiedzy
kapitana, dwie szalupy ratunkowe pełne ludzi zostały zmiażdżone przez śruby okrętowe. 30 osób zginęło, wiele było rannych. „Britannic" tonął 55 minut. Kapitan kazał wyłączyć silniki i zarządził ewakuację. Wszyscy zdążyli opuścić statek. W szalupach i wpław, w ciepłej i spokojnej wodzie Morza Śródziemnego doczekali pomocy innego statku.
Wrak leży w całości na głębokości ok. 100 m. Pierwszym badaczem, który od czasu zatonięcia dotarł do niego, był Jacques Cousteau w 1976 roku. Do dwuosobowego batyskafu „Denise" zaprosił pielęgniarkę, świadka katastrofy przed 60 laty. Jednak kamery wyprawy francuskiego oceanografa nie były wystarczające, by móc odpowiedzieć na pytanie, co było przyczyną zatopienia statku: mina czy torpeda? Czy Niemcy dopuścili się zbrodni wojennej, atakując oznakowany szpital? Dopiero ekspedycja Ballarda w 1995 roku znalazła odpowiedź. Ale ten odkrywca dysponował zupełnie innej klasy sprzętem.
– Przyglądaliśmy się „Britannicowi", pływając wokół wyjątkową jednostką: najmniejszą na świecie łodzią podwodną o napędzie nuklearnym, NR-1 – wspominał Ballard. Badania wyjaśniły tajemnicę. W październiku 1916 r. niemiecka łódź podwodna U-73 rozstawiła 12 min w kanale koło wyspy Kea. Tędy bowiem przepływały statki aliantów. „Britannic" uderzył w jedną z nich. Choć kapitan nakazał zamknąć śluzy oddzielające poszczególne sekcje, to statek zdążył nabrać wody i zanurzył się głębiej. Dopłynąłby do brzegu, gdyby nie szeroko pootwierane rzędy iluminatorów.
Cud-dziewczyna z „Andrei Dorii"
Po II wojnie światowej coraz więcej ludzi podróżowało między Ameryką Północną a Europą. Ponad pół setki pasażerskich liniowców pokonywało Atlantyk. „Andrea Doria" uchodziła za jeden z najbezpieczniejszych wśród nich. Wyposażona w nowinki techniczne wynalezione na potrzeby wojny, miała m.in. najnowocześniejszy radar. Po raz pierwszy na liniowcu transatlantyckim zainstalowano telefony, przez które pasażerowie mogli się połączyć z lądem. Luksusowa i nowoczesna duma Włoch miała trzy baseny ze „sztucznymi plażami", każdy dla innej klasy, boisko do siatkówki. Zdobił ją pomnik naturalnej wielkości XVI-wiecznego patrona, genueńskiego admirała Andrei Dorii. Pysznego dowódcę floty i polityka pamiętamy z portretu, który zamówił, kiedy miał 83 lata – kazał się uwiecznić znanemu malarzowi Agnolo Bronzino jako silny, pochmurny Neptun z pobłyskującym zza żagla przyrodzeniem.
– W 1953 r. płynąłem „Andreą Dorią" z Genui do Nowego Jorku wkrótce po wybudowaniu tego statku – opowiadał mi Henryk Franczak, polski pilot RAF, kawaler Orderu Virtuti Militari, który po wojnie znalazł pracę, tworząc lotnictwo w Pakistanie. – Tamtejsze linie Orient Airways, w których latałem, opłaciły mi na pożegnanie, jako specjalne podziękowanie, luksusową podróż, kiedy przenosiłem się do Stanów Zjednoczonych. Wybrały statek, który cieszył się największą wówczas renomą. Wyposażenie „Andrei Dorii" nie było tak wykwintnie ozdobne i stylowe jak na „Titanicu" czy „Olimpicu", tylko proste i nowoczesne. W I klasie kabiny miały swoje łazienki. Przestrzegane były dawne obyczaje: do każdego posiłku należało się odpowiednio do pory dnia ubrać. Każda klasa tworzyła też odrębny świat.
Była noc i gęsta mgła 25 lipca 1956 r., kiedy „Andrea Doria" płynąca z Genui znalazła się na wodach zatoki nowojorskiej, ogromnie ruchliwego wodnego szlaku. Choć kapitan miał ogromne doświadczenie, pływając od 39 lat, to gdy widoczność spadła do zera, tylko nieco zredukował prędkość statku. Uległ presji pasażerów i własnej dumie. Obiecał bowiem przy kolacji gościom, że zobaczą Nowy Jork rano, i chciał dotrzymać słowa. W pewnym momencie radar „Andrei Dorii" dostrzegł w pobliżu szwedzki statek pasażerski „Stockholm". Szwedzka załoga także zobaczyła na swoim radarze włoską jednostkę.
Niemal wszyscy już spali, kiedy ok. godz. 23 dziób statku „Stockholm" wbił się w bok „Andrei Dorii", dokładnie w kabiny 52 i 54. Siła uderzenia była tak duża, że zmiażdżyła, obcięła dziób „Stockholma". Zginęło w nim pięć osób. Z 1706 osób na pokładzie „Andrei Dorii" w tym momencie śmierć poniosło 46.
Najsłynniejszą bohaterką katastrofy została 14-letnia Linda Morgan, córka znanego dziennikarza radiowego, który czekał na brzegu. Płynęła z matką, ośmioletnią przyrodnią siostrą i ojczymem – korespondentem „New York Times" w Hiszpanii. Linda spała w kabinie 52 „Andrei Dorii". Obudziła się z połamanymi nogami na pokładzie... „Stockholmu". Media okrzyknęły ją „cud-dziewczyną". Jej siostra, która spała w sąsiednim łóżku, zaginęła, ojczym w kabinie 54 zmarł z odniesionych ran, matka – ranna, ocalała, lecz oszalała i kilka lat później zmarła w rocznicę zatonięcia statku.
„Andrea Doria" tonęła 11 godzin. Młody fotograf Hary A. Trask z „Boston Herald-Traveler" latał samolotem nad statkiem, uwieczniając ostatnie minuty liniowca, zanim ten zniknął pod powierzchnią wody. Za zdjęcia tonącej „Andrei Dorii" otrzymał Nagrodę Pulitzera 1957.
Choć uratowano wszystkich, którzy przeżyli zderzenie, to statek zbiera do dziś ofiary. Oplątany sieciami rybackimi, leży koło Wyspy Nantucket na głębokości 73 m – bardzo niebezpiecznej dla nurków. Wielu tu dociera i wielu ginie. Woda potrafi być przejrzysta, a za chwilę osady podnoszą się i staje się jak mętna zawiesina. Wokół pływają rekiny. Wnętrza „Andrei Dorii" są jednak skutecznie penetrowane, skoro trzy lata temu na zjeździe The Explorers Club w Nowym Jorku widziałam przedmiot wyciągnięty z wraku. Podczas dorocznej uroczystej kolacji w hotelu Waldorff Astoria, na cichej aukcji wystawiono porcelanową filiżankę ze spodkiem pochodzącą z tego statku. Dochód z licytacji przeznaczony był na wspieranie wypraw eksploracyjnych. Ktoś ją podarował na ten cel.
Katastrofa „Andrei Dorii" zapoczątkowała koniec trwającej niespełna pół wieku epoki luksusowych liniowców transoceanicznych. W 1956 r. więcej osób przeleciało już nad Atlantykiem samolotami, niż przepłynęło statkami.