Liniowce widma ostrzegają

Katastrofa „Andrei Dorii” zapoczątkowała koniec trwającej niespełna pół wieku epoki luksusowych liniowców transoceanicznych. W 1956 r. więcej osób przeleciało już nad Atlantykiem samolotami, niż przepłynęło statkami...

Publikacja: 24.12.2011 00:01

Zagłada „Titanica”, 15 kwietnia 1912 roku, rys. Willy Stoewer

Zagłada „Titanica”, 15 kwietnia 1912 roku, rys. Willy Stoewer

Foto: EAST NEWS

Monika Rogozińska, podróżniczka, himalaistka, dziennikarka „Rzeczpospolitej"

– Morza i oceany to nieprzeczytane rozdziały księgi historii człowieka. Leży w nich milion wraków – mówi prof. Robert Ballard, twórca pierwszego wydziału oceanografii archeologicznej na uniwersytecie.

– To okna do przeszłości – twierdzi prof. Don Walsh, emerytowany dowódca amerykańskich łodzi podwodnych, który dotarł do najgłębszego miejsca oceanów. Technika, do której rozwoju obydwaj się przyczynili, pozwala pomału odczytywać przeszłość.

Ballard poświęcił dekadę na rozwiązanie zagadek i tajemnic zatonięć luksusowych liniowców oceanicznych pływających w pierwszej połowie XX stulecia między Ameryką a Europą. Docierał do ich wraków, żeby poznać prawdę. Najpierw odnalazł ten, którego katastrofa wzbudzała najwięcej emocji, bo zginęli na nim sławni i bogaci. Sukces pomógł mu w dalszych poszukiwaniach. Doszedł do wniosku, że statki te zatonęły, ponieważ człowiek, zachłystując się nowymi technologiami, bezgranicznie zaufał technice i popełniał błędy niedopatrzenia. „Los »Ttitanica« i innych liniowców widm uczy nas, że człowiek, który zbytnio zaufał dziełom swych rąk, wcześniej czy później wpadnie na górę lodową" – ostrzega w swej książce „Ghost Liners". A historia, jak widać, lubi się powtarzać...

Dżentelmen umiera na „Titanicu"

Największy wpływ na rozmiar najsłynniejszej katastrofy statku miała ludzka pycha. Obserwator na bocianim gnieździe, który w cichą, spokojną, rozgwieżdżoną noc zdołał wypatrzyć górę lodową mimo braku lornetki na stanowisku, ostrzegł kapitana. Ten zignorował niebezpieczeństwo. „Titanic" – największy i najbardziej luksusowy wówczas statek – uchodził za niezatapialny cud techniki. W dziewiczy rejs popłynęła elita angielskiej arystokracji i amerykańskiej finansjery. 14 kwietnia 1912 r.,

20 minut przed północą, w piątej dobie podróży z Wielkiej Brytanii do Nowego Jorku, zderzył się z górą lodową koło Nowej Fundlandii.

Kapitan, żeby zapobiec panice, zakazał informować pasażerów o powadze sytuacji. Kiedy oficerowie pomagali wchodzić kobietom i dzieciom do szalup, pasażerowie, którzy zaciekawieni wyszli na pokład, spacerowali przekonani, że obserwują przygotowaną

dla nich rozrywkę. Pierwsze łodzie spuszczono na wpół puste. Wielu następnych też do końca nie wypełniono. Rozkaz, żeby tylko niewiasty i dzieci wsiadały do szalup wraz z nielicznymi członkami załogi, był bezwzględnie przestrzegany. Nie pozwalano wchodzić do łodzi mężom, nawet jeśli były wolne miejsca.

Losy ówczesnych celebrytów: sławnych i bogatych, przeszły do legendy. Dystyngowany mąż brzemiennej lady Astor bez słowa protestu odstąpił od szalupy, cofnięty przez marynarza. W kieszeni płaszcza okrywającego jego zwłoki znaleziono 2 tysiące dolarów, ogromną wtedy kwotę – nie próbował kupić za nią życia. Ida Straus, żona kongresmena i właściciela nowojorskiego domu towarowego Macy's – reklamującego się do dziś jako największy na świecie – mogła się uratować. „Przeżyliśmy razem wiele lat. Tam, gdzie ty pójdziesz, tam i ja" – zwróciła się do męża słowami rzymskiej przysięgi małżeńskiej. Świadkowie tej sceny widzieli parę stojącą do końca razem na pokładzie tonącego statku. Ciało Idy zaginęło, zwłoki jej męża wyłowiono.

Niektórzy mówili, że Benjamin Guggenheim, spadkobierca fortuny magnata kopalnianego, którą trwonił, zasłużył na to, co go spotkało. Żonę i trzy córki, wśród nich przyszłą kolekcjonerkę sztuki, zostawił na lądzie. Spał, kiedy „Titanic" zadrżał po zderzeniu z lodem. Obudzony, zdążył umieścić kochankę z pokojówką w szalupie, wrócić do kabiny, włożyć wieczorowy strój i usiąść w eleganckiej sali ze szklaneczką whisky wraz ze swoim uroczyście ubranym lokajem. „Jesteśmy przygotowani na to, żeby pójść na dno jak dżentelmeni" – oświadczył, nim zginął.

Kiedy po godzinie 2 rano statek zniknął z powierzchni oceanu, na rozpaczliwe krzyki ludzi tkwiących w lodowatej wodzie zareagowała załoga tylko jednej szalupy. Zawróciła, by wciągnąć do środka tonących. Reszta odpłynęła z obawy przed wywróceniem. Przy wiosłach wszędzie siedziały kobiety. Zginęło ponad 1500 osób z 2200.

Lunch 4 km pod wodą

– Co na mnie zrobiło największe wrażenie, kiedy po 74 latach od zatonięcia „Titanica" w świetle reflektora zobaczyłem przepołowione części wraku i porozrzucane na dnie przedmioty? – zastanawiał się Robert Ballard. – Buty. W parach i osobno, stojące i leżące, dziecinne obok dorosłych. Na głębokości prawie 4 km ciało pada łupem stworzeń. Szkielet rozpuszcza się w wodzie. Buty zostają.

Robert Ballard namówił Pentagon do finansowania laboratorium zajmującego się projektowaniem i testowaniem pionierskich technologii badania głębin oceanów. W 1981 r. projekt, który przedstawił, wydawał się fantastyką. Trzy lata później dowódcy Marynarki Wojennej USA mogli przyjrzeć się zaginionej łodzi podwodnej USS  „Thresher". Leżała wraz ze 129 marynarzami prawie 3 kilometry pod powierzchnią. Kiedy jej silniki zgasły, opadała, aż ciśnienie mas wody ją zmiażdżyło i rozerwało. Rok później poznali przyczyny zatonięcia innego okrętu podwodnego US Navy – „Skorpiona". Pozwolono wówczas Ballardowi wykorzystać najlepszy istniejący na świecie sprzęt do poszukiwania „Titanica".

Nocą 1 września 1985 r. sonar na statku dostrzegł wrak. W kolejnym roku Ballad w pojeździe podwodnym „Alvin" zobaczył z bliska „Titanica". Światło reflektora wydobywało z ciemności stojący na piasku kuty w ornamenty mosiężny fotel, szczotkę do włosów, ozdobne lusterko, zakorkowaną butelkę szampana, głowę porcelanowej lalki... Ta droga francuska zabawka zapewne należała do trzyletniej Loraine Allison z Montrealu, jedynego dziecka z I klasy pasażerskiej, które utonęło. Jej matka postanowiła zostać z mężem. Rocznego synka umieściła z niańką na łodzi. Zapamiętano Loraine wczepioną w spódnicę matki. Poza tą dziewczynką dzieci podróżujące I i II klasą ocalały. Pozostałe 53 zginęły. Pasażerów III klasy niemal do końca trzymano zamkniętych pod pokładem, by nie zajęli miejsc w szalupach gościom z droższych klas.

– Na „Titanica" wróciłem w czerwcu 2004 r. – opowiadał Robert Ballard podczas kolejnego naszego spotkania. – Dysponowaliśmy lepszym sprzętem. Kamery zdalnie sterowanych robotów transmitowały na statek bazę wyraźne zdjęcia. Zobaczyliśmy ogromne zniszczenia, jakie zrobiły łodzie podwodne lądujące komercyjnie na pokładzie: strącone bocianie gniazdo, rozbitą kajutę pierwszego oficera, przez nową wyrwę w ścianie widniała wanna. Zachęcaliśmy ludzi, żeby odwiedzali ten wrak, ale nie do tego, żeby go dewastowali. Słono płacąc, lądują na nim, żeby zawrzeć ślub. Przecież to jest grobowiec i powinien być uszanowany jako cmentarz! Jeśli nie uda nam się go ocalić, to nie uda nam się niczego uchronić w oceanach.

Chociaż rząd Stanów Zjednoczonych podpisał traktat o ochronie wraku, to właśnie firmy amerykańskie zarabiają na komercyjnych podróżach na wrak „Titanica". Czarterują do tego rosyjskie pojazdy podwodne „Mir". Jako lektorów i przewodników dla klientów zapraszają weteranów podwodnej eksploracji.

– Nurkowanie na „Titanica" cieszy się największą popularnością wśród klientów, bo jest mistyczne – twierdzi Don Walsh, kolega Ballarda z The Explorers Club. – Po wylądowaniu „Mirem" na mostku kapitańskim jedliśmy lunch przy piosence Beatlesów „Żółta łódź podwodna".

Amerykanie, jak widać, pragmatycznie pojmują mistykę. W przyszłym roku, w 100. rocznicę katastrofy, za turnus z jednym nurkowaniem trzeba zapłacić ok. 60 tys. dolarów.

Muł okrył cesarzową Irlandii

Choć na „Empress of Ireland" (Cesarzowej Irlandii) zginęło o ośmiu pasażerów więcej niż na „Titanicu", to katastrofa ta nie jest powszechnie pamiętana. Statek pływał na trasie Liverpool – Quebec. W gęstej mgle wczesnym rankiem 29 maja 1914 r. zderzył się z norweskim transportowcem węgla u ujścia Rzeki św. Wawrzyńca na kanadyjskim wybrzeżu Atlantyku. Zatonął w ciągu 14 minut. Łodzie ratunkowe, których nie zdążono spuścić, wciąż leżą na pokładzie. Ludzie tonęli w sypialniach. Kilka minut po zderzeniu statek gwałtownie przechylił się na bok. Woda błyskawicznie wdarła się do wnętrza przez setki iluminatorów – okrągłych okien w burtach otwartych wbrew instrukcjom. W kajutach było duszno. Kapitana wyrzuciło za burtę. Kiedy wypłynął na powierzchnię, statku już nie zobaczył. Spośród 1477 ludzi zginęło 1012, w tym 840 pasażerów.

Kilka tygodni po katastrofie właściciel liniowca – kompania Canadian Pacific – wyciął dziurę w kadłubie, by wyciągnąć srebrne monety o wartości 150 tys. dolarów (obecnie ponad 2 mln) i pocztę: ważne przesyłki z Kanady do Anglii.

„Empress of Ireland" leży na głębokości 40 m, w nieprzejrzystych, bardzo zimnych wodach. Muł niesiony przez silny prąd zagrzebuje wrak. Sypialnia stewardów jest miejscem szczególnie wstrząsającym: pływają tam kości 60 mężczyzn. Zapewne mała głębokość sprawiła, że słona woda ich nie rozpuściła. Statek wielokrotnie plądrowano. Zginął dzwon z brązu, a śrubę okrętową sprzedano na złom. Kiedy przedmioty z wraku zaczęły mieć wartość kolekcjonerską, a nurkowanie stało się powszechnie dostępne, coraz więcej intruzów odwiedzało grobowiec. Ze względu na pozornie łatwo dostępną głębokość niektórzy z nich giną,  gubiąc się w labiryncie wnętrza.

Katastrofa „Empress of Ireland" nigdy nie wzbudziła takiej gorączki jak zatonięcie „Titanica". Może dlatego, że statek nie był tak duży, tak luksusowy i nie ogłoszono go  niezatapialnym. A może z tego powodu, że trzy miesiące później wybuchła I wojna światowa.

„Lusitania" nie miała amunicji

Storpedowanie „Lusitanii" w 1915 r. podziałało na Amerykanów podobnie jak zbombardowanie Pearl Harbour w 1941 czy atak na wieże World Trade Center na Manhattanie w 2001 r. Wstrząśnięte tymi wydarzeniami Stany Zjednoczone przystępowały do toczących się wojen, czyniąc je światowymi, albo same wywołały wojnę.

Brytyjską „Lusitanię" reklamowano jako największy i najszybszy liniowiec przepływający Atlantyk. Kiedy 1 maja 1915 r. wypływała z Nowego Jorku, w tamtejszych gazetach ukazało się ogłoszenie ambasady niemieckiej:

„Podróżnym pragnącym udać się w podróż przez Atlantyk przypomina się o istniejącym stanie wojny między Niemcami i ich sojusznikami a Wielką Brytanią, i że zgodnie z formalną notą ogłoszoną przez rząd Cesarstwa Niemieckiego, statki pod banderą Wielkiej Brytanii lub jej sojuszników mogą ulec zniszczeniu na tych wodach. Podróżni żeglujący w strefie wojennej na statkach Wielkiej Brytanii lub jej sojuszników czynią to na własne ryzyko".

Nikt wtedy nie wierzył, że okręt podwodny może zaatakować bezbronny statek pełen cywilnych pasażerów! Sześć dni później „Lusitania" została trafiona przez niemiecką torpedę w pobliżu południowego wybrzeża Irlandii. Tragedię obserwowali mieszkańcy

Irlandii z brzegu oddalonego zaledwie o 19 km. „Lusitania" tonęła 18 minut. Po pierwszej eksplozji została dobita drugą, bardziej niszczycielską niż pierwsza. Na pokładzie było 1959 osób. Zginęło 1195, w tym 123 Amerykanów. Wiadomo było, że niemiecki kapitan   odnotował w dzienniku pokładowym wystrzelenie jednej torpedy. Nie dano mu wiary.

Co było przyczyną drugiej eksplozji, pozostawało tajemnicą. A ta rodzi domysły i spiskowe teorie. Niektórzy historycy sądzili, że statek wiózł tajny ładunek amunicji. Posądzano Winstona Churchila – Pierwszego Lorda Admiralicji Królewskiej Marynarki Wojennej – że pozwolił Niemcom odkryć, gdzie trzymano ów ładunek. Stany Zjednoczone do tamtej pory nie tyle izolowały się od konfliktu w Europie, ile na nim zarabiały, sprzedając walczącym państwom swoje produkty. Dzięki handlowi wojennemu wyrastały na światową potęgę. Zatopienie statku wiozącego kobiety i dzieci mogło przyspieszyć przystąpienie Amerykanów do wojny po stronie Brytyjczyków. I rzeczywiście. Plakaty nawołujące do tego Amerykanów, na których piękna, młoda niewiasta o długich włosach, pogrążając się w głębinę, tuliła w ramionach dziecko, zmobilizowały skutecznie opinię publiczną do zmiany nastrojów na antyniemieckie. Musiały jednak upłynąć jeszcze dwa lata, nim Stany Zjednoczone przystąpiły do wojny.

Kiedy Robert Ballard w sierpniu 1993 r. znalazł się nad wrakiem, zagadka pozostawała nierozwiązana. „Lusitania" znajdowała się w strasznym stanie: podziurawiona jak sito, omotana sieciami rybackimi. Prawdopodobnie Irlandzka Marynarka Wojenna używała wraku jako celu ćwiczeń wojskowych. Na dnie leżały – obok damskiego pantofla na obcasie i wanny z prysznicem – niewypały pocisków.

– Ze względu na sieci to była naprawdę niebezpieczna ekspedycja – opowiadał Ballard. Rzeczywiście. W pewnym momencie podwodny pojazd „Delta" zaplątał się w sieci. Wyprawa wyjaśniła przyczyny drugiego wybuchu. Ładownie węgla były prawie puste, kiedy statek dopływał do brzegu Irlandii. Wstrząs po wybuchu torpedy gwałtownie wzburzył pył węglowy zalegający ładownie. Przez rozbity kadłub wdarło się powietrze. Mieszanina pyłu z tlenem zadziałała jak dynamit.

Szeroko otwarte okna „Britannica"

Jest największym wrakiem leżącym na dnie morza. Siostrzany statek „Titanica" i „Olympica", zbudowany w tej samej stoczni w Belfaście, miał nazywać się „Gigantic". Po zatonięciu „Titanica" przemianowano go szybko na „Britannica". Pomysłodawcy tego niefortunnego imienia słabo znali historię. Brytanika – syna cesarza Klaudiusza – w przeddzień 14. urodzin dających pełnoletność w starożytnym Rzymie otruto z rozkazu przyrodniego brata Nerona, który dzięki temu przejął całą władzę. Konstruktorzy, wyciągając wnioski z tragedii „Titanica", zrobili wszystko, by był naprawdę niezatapialny i jeszcze bardziej luksusowy. Kadłub wzmocniono, mógł przetrwać zderzenie z górą lodową. Luki umieszczono wyżej, miejsc w łodziach było więcej, niż miało być pasażerów i załogi. Nie przewidziano tylko wojny.

Nie zdążył pływać jako pasażerski. Gdy wybuchła I wojna światowa, admiralicja nakazała zamienić „Britannica" w pływający szpital. Usunięto typowe wyposażenie siostrzanych statków: marmurowe kominki, dywany, kryształowe żyrandole i lustra, mahoniowe boazerie, sztukaterie, ozdobne panele. Jadalnię I klasy zamieniono w salę reanimacyjną, elegancki salon koktajlowy w operacyjną. Pływał 11 miesięcy pomalowany na biało, oznakowany biało-czerwonym krzyżem.

21 listopada 1916 r. przy słonecznej, bezwietrznej pogodzie „Britannic" płynął po Morzu Egejskim. Na pokładzie znajdowało się 1066 osób załogi i personelu medycznego. W dali widać było wsie położone wśród gajów oliwnych greckiej wyspy Kea. O godz. 8.12 statek zadrżał od wybuchu. Kapitan kazał włączyć pełną moc silników. Liczył, że rozpędzony kadłub zdoła osiąść na plaży. Statek jednak zaczął gwałtownie nabierać wody. Znowu popełniono ten sam błąd co na „Empress of Ireland". W ciepły dzień sanitariusze i ranni żołnierze beztrosko pootwierali iluminatory (bulaje) w burtach pomimo rozkazów i instrukcji. Czuli się bezpiecznie.

Spuszczone w panice, bez wiedzy

kapitana, dwie szalupy ratunkowe pełne ludzi zostały zmiażdżone przez śruby okrętowe. 30 osób zginęło, wiele było rannych. „Britannic" tonął 55 minut. Kapitan kazał wyłączyć silniki i zarządził ewakuację. Wszyscy zdążyli opuścić statek. W szalupach i wpław, w ciepłej i spokojnej wodzie Morza Śródziemnego doczekali pomocy innego statku.

Wrak leży w całości na głębokości ok. 100 m. Pierwszym badaczem, który od czasu zatonięcia dotarł do niego, był Jacques Cousteau w 1976 roku. Do dwuosobowego batyskafu „Denise" zaprosił pielęgniarkę, świadka katastrofy przed 60 laty. Jednak kamery wyprawy francuskiego oceanografa nie były wystarczające, by móc odpowiedzieć na pytanie, co było przyczyną zatopienia statku: mina czy torpeda? Czy Niemcy dopuścili się zbrodni wojennej, atakując oznakowany szpital? Dopiero ekspedycja Ballarda w 1995 roku znalazła odpowiedź. Ale ten odkrywca dysponował zupełnie innej klasy sprzętem.

– Przyglądaliśmy się „Britannicowi", pływając wokół wyjątkową jednostką: najmniejszą na świecie łodzią podwodną o napędzie nuklearnym, NR-1 – wspominał Ballard. Badania wyjaśniły tajemnicę. W październiku 1916 r. niemiecka łódź podwodna U-73 rozstawiła 12 min w kanale koło wyspy Kea. Tędy bowiem przepływały statki aliantów. „Britannic" uderzył w jedną z nich. Choć kapitan nakazał zamknąć śluzy oddzielające poszczególne sekcje, to statek zdążył nabrać wody i zanurzył się głębiej. Dopłynąłby do brzegu, gdyby nie szeroko pootwierane rzędy iluminatorów.

Cud-dziewczyna z „Andrei Dorii"

Po II wojnie światowej coraz więcej ludzi podróżowało między Ameryką Północną a Europą. Ponad pół setki pasażerskich liniowców pokonywało Atlantyk. „Andrea Doria" uchodziła za jeden z najbezpieczniejszych wśród nich. Wyposażona w nowinki techniczne wynalezione na potrzeby wojny, miała m.in. najnowocześniejszy radar. Po raz pierwszy na liniowcu transatlantyckim zainstalowano telefony, przez które pasażerowie mogli się połączyć  z lądem. Luksusowa i nowoczesna duma Włoch miała trzy baseny ze „sztucznymi plażami", każdy dla innej klasy, boisko do siatkówki. Zdobił ją pomnik naturalnej wielkości XVI-wiecznego patrona, genueńskiego admirała Andrei Dorii. Pysznego dowódcę floty i polityka pamiętamy z portretu, który zamówił, kiedy miał 83 lata – kazał się uwiecznić znanemu malarzowi Agnolo Bronzino jako silny, pochmurny Neptun z pobłyskującym zza żagla przyrodzeniem.

– W 1953 r. płynąłem „Andreą Dorią" z Genui do Nowego Jorku wkrótce po wybudowaniu tego statku – opowiadał mi Henryk Franczak, polski pilot RAF, kawaler Orderu Virtuti Militari, który po wojnie znalazł pracę, tworząc lotnictwo w Pakistanie. – Tamtejsze linie Orient Airways, w których latałem, opłaciły mi na pożegnanie, jako specjalne podziękowanie, luksusową podróż, kiedy przenosiłem się do Stanów Zjednoczonych. Wybrały statek, który cieszył się największą wówczas renomą. Wyposażenie „Andrei Dorii" nie było tak wykwintnie ozdobne i stylowe jak na „Titanicu" czy „Olimpicu", tylko proste i nowoczesne. W I klasie kabiny miały swoje łazienki. Przestrzegane były dawne obyczaje: do każdego posiłku należało się odpowiednio do pory dnia ubrać. Każda klasa tworzyła też odrębny świat.

Była noc i gęsta mgła 25 lipca 1956 r., kiedy „Andrea Doria" płynąca z Genui znalazła się na wodach zatoki nowojorskiej, ogromnie ruchliwego wodnego szlaku. Choć kapitan miał ogromne doświadczenie, pływając od 39 lat, to gdy widoczność spadła do zera, tylko nieco zredukował prędkość statku. Uległ presji pasażerów i własnej dumie. Obiecał bowiem przy kolacji gościom, że zobaczą Nowy Jork rano, i chciał dotrzymać słowa. W pewnym momencie radar „Andrei Dorii" dostrzegł w pobliżu szwedzki statek pasażerski „Stockholm". Szwedzka załoga także zobaczyła na swoim radarze włoską jednostkę.

Niemal wszyscy już spali, kiedy ok. godz. 23 dziób statku „Stockholm" wbił się w bok „Andrei Dorii", dokładnie w kabiny 52 i 54. Siła uderzenia była tak duża, że zmiażdżyła, obcięła dziób „Stockholma". Zginęło w nim pięć osób. Z 1706 osób na pokładzie „Andrei Dorii" w tym momencie śmierć poniosło 46.

Najsłynniejszą bohaterką katastrofy została 14-letnia Linda Morgan, córka znanego dziennikarza radiowego, który czekał na brzegu. Płynęła z matką, ośmioletnią przyrodnią siostrą i ojczymem – korespondentem „New York Times" w Hiszpanii. Linda spała w kabinie 52 „Andrei Dorii". Obudziła się z połamanymi nogami na pokładzie... „Stockholmu". Media okrzyknęły ją „cud-dziewczyną". Jej siostra, która spała w sąsiednim łóżku, zaginęła, ojczym w kabinie 54 zmarł z odniesionych ran, matka – ranna, ocalała, lecz oszalała i kilka lat później zmarła w rocznicę zatonięcia statku.

„Andrea Doria" tonęła 11 godzin. Młody fotograf Hary A. Trask z „Boston Herald-Traveler" latał samolotem nad statkiem, uwieczniając ostatnie minuty liniowca, zanim ten zniknął pod powierzchnią wody. Za zdjęcia tonącej „Andrei Dorii" otrzymał Nagrodę Pulitzera 1957.

Choć uratowano wszystkich, którzy przeżyli zderzenie, to statek zbiera do dziś ofiary. Oplątany sieciami rybackimi, leży koło Wyspy Nantucket na głębokości 73 m – bardzo niebezpiecznej dla nurków. Wielu tu dociera i wielu ginie. Woda potrafi być przejrzysta, a za chwilę osady podnoszą się i staje się jak mętna zawiesina. Wokół pływają rekiny. Wnętrza „Andrei Dorii" są jednak skutecznie penetrowane, skoro trzy lata temu na zjeździe The Explorers Club w Nowym Jorku widziałam przedmiot wyciągnięty z wraku. Podczas dorocznej uroczystej kolacji w hotelu Waldorff Astoria, na cichej aukcji wystawiono porcelanową filiżankę ze spodkiem pochodzącą z tego statku. Dochód z licytacji przeznaczony był na wspieranie wypraw eksploracyjnych. Ktoś ją podarował na ten cel.

Katastrofa „Andrei Dorii" zapoczątkowała koniec trwającej niespełna pół wieku epoki luksusowych liniowców transoceanicznych. W 1956 r. więcej osób przeleciało już nad Atlantykiem samolotami, niż przepłynęło statkami.

Monika Rogozińska, podróżniczka, himalaistka, dziennikarka „Rzeczpospolitej"

– Morza i oceany to nieprzeczytane rozdziały księgi historii człowieka. Leży w nich milion wraków – mówi prof. Robert Ballard, twórca pierwszego wydziału oceanografii archeologicznej na uniwersytecie.

Pozostało 99% artykułu
Historia
Telefony komórkowe - techniczne arcydzieło dla każdego
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Historia
Paweł Łepkowski: Najsympatyczniejszy ze wszystkich świętych
Historia
Mistrzowie narracji historycznej: Hebrajczycy
Historia
Bunt carskich strzelców
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Historia
Wojna zimowa. Walka Dawida z Goliatem