Stowarzyszenie szopenfeldziarzy

Proponuję kolejne anegdotki ku rozweseleniu w tych nie zawsze zabawnych czasach. Nie wiadomo, czy bardziej się śmiać, czy płakać

Publikacja: 30.06.2012 01:01

Bosy złodziejaszek nie miał szans – dawniej policja chadzała z bagnetami na karabinach

Bosy złodziejaszek nie miał szans – dawniej policja chadzała z bagnetami na karabinach

Foto: NAC

W roku 1922 stołeczna policja ze zdumieniem stwierdziła łączenie się szopenfeldziarzy w grupy. Zamiast samemu wynosić towar ze sklepu (najczęściej ubrania – jedne na drugich), pracowano w wyspecjalizowanych zespołach. „Kurier Polski" opisał to pod tytułem, który skopiowałem powyżej – „... polują wyłącznie na jubilerów. Do sklepu wchodzą dwie lub trzy damy (...) najczęściej przedstawiając się za damy z prowincji i kupują liczne przedmioty złote i brylantowe. Jubiler pokazuje rozkładając na ladzie sklepowej, panie zaś wybierają i żądają pokazania sobie coraz to kosztowniejszych rzeczy. Jubiler zadowolony, że dostał dobrych klientów, chętnie pokazuje cały swój sklep. W tym momencie wchodzi para narzeczonych, celem kupna obrączek ślubnych. Jubiler nie wie, kogo pierwej załatwić (...) konstatuje brak niektórych rzeczy, ale klientów już śladu nie pozostało".

Varsaviana - czytaj więcej

W ten to sposób skradziono Abe Gormanowi (Nowolipki 6) całe pudełko obrączek. Podobno było ich sto. Gorman obejrzał w urzędzie śledczym fotografie szopenfeldziarzy i wskazał na Binę-Ryfkę Himmel (Ciepła 30), którą aresztowano. Złota jednak nie znaleziono. I choć od zdarzenia minęło 90 lat, w dalszym ciągu nie wiemy, czy pan Gorman odzyskał swe obrączki, czy też nie.

Cwaniak warszawski

Od lat narzekamy na drobnych wandali i złodziejaszków obrabiających automaty uliczne. Co prawda teraz mamy elektronicznych cwaniaków kradnących pieniądze z bankomatów, ale to już najwyższa półka. A wszyscy oni mieli zacnych antenatów, o których w roku 1903 pisała „Niwa Polska". Otóż w naszym mieście na rogach ulic ustawiono wtedy pierwsze automaty z czekoladkami. Ich właściciele wydobywali ze środka guziki i blaszki, więc sami stawali koło maszyn i sprawdzali, co też mieszkańcy Warszawy wrzucają do środka. Nic dziwnego, że felietonista gazety zapytał – po co stawiać automat, skoro można sprzedawać czekoladki z pudełka? Ano właśnie.

Skoro jesteśmy przy kradzieżach, to trzeba wspomnieć o zniknięciu 1500 metrów (tak jest – 1500) toru tramwajowego w roku 1930. „Gazeta Polska" napisała wtedy – „... w miasteczku Powązki od przejazdu kolejowego przy ulicy Burakowskiej wzdłuż ulicy Przasnyskiej do ulicy Włościańskiej na przestrzeni 1700 metrów ułożony był tor tramwajowy należący do Towarzystwa budowy podmiejskiej linii tramwajowej Warszawa – Placówka – Izabelin". Przed laty znalazłem informację, że taką linię zamierzano budować, ale pomysł zniknął w pomroce dziejów. Sądziłem, że zrezygnowano z tego, ponieważ ruszyła wtedy szerokotorowa kolej do Łomianek.

Tymczasem „w ub. środę starszy przodownik 26 komisariatu Jakóbowicz zatrzymał na ul. Osmolińskiej 3 wozy, naładowane 46 podkładami drewnianymi". Okazało się, że podkłady sprzedał jakiś inżynier zajmujący się demontażem linii. Policja zatrzymała 46-letniego Alfonsa Cyniana „ostatnio nigdzie niemeldowanego", który zdemontował półtora kilometra toru, sprzedając stalowe szyny właścicielom składów: Mechlowi Monk (Marszałkowska 63) i Danielowie Finkielkrautowi (Prosta 17). Dziś też to robią, tylko że mamy teraz – punkty skupu złomu.

W sumie poszło siedzieć 26 osób. „Zaznaczyć należy, że Cynian był 15 razy notowany i 7 razy karany. (...) swego czasu przyjezdnemu wieśniakowi sprzedał za 50 zł kolumnę Zygmunta".

Jeszcze większą zabawą była kradzież samolotu szkolnego z lotniska mokotowskiego w roku 1934. Dokonał tego, z nieznanych powodów pilot plutonowy rezerwy, niejaki Antonowicz. Przyszedł na lotnisko, powołał się na pracujących tam ludzi, nakazał zatankować maszynę i odleciał w nieznanym kierunku. Kawał czy złośliwość? Rzecz w tym, iż samolot był „dziełem Władysława Kozłowskiego, studenta Politechniki warszawskiej, który budował go gospodarczym sposobem". Ten świat nie jest duży – pilot inż. Władysław Kozłowski (zginął w 1942 roku w Anglii) był pierwszym mężem mojej matki, ale mama nigdy o takim zdarzeniu nie wspominała.

Weseli filateliści

Na trop dziwnych kolekcjonerów znaczków wpadła policja w 1918 roku. Jak podała „Godzina Polski" – komisarz z XIII Komisariatu wraz z podkomisarzami dokonał rewizji w klubie filatelistów przy ul. Mokotowskiej 54. A tam miast wymieniać się „pocztowymi markami", jak wówczas mówiono, kręcono kołem rulety i to nie w amatorski sposób. „Przy rewizji zastano 35 osób grających w »deux tableaux«. W banku było sztonów na 1065 marek...", a drugie tyle rozsypali sfrustrowani gracze na widok policji. Bo w tamtych czasach nie wolno było w tym mieście uprawiać hazardu, oglądać porno, korzystać z płatnych uciech i nielegalnie produkować gorzały.

Na prostytucję przymykano oko, bo nie było sposobu na jej wyplenienie, ale żeby ktoś robił wódkę – nie do pomyślenia. Dlatego też w roku 1921 aż 60 policjantów otoczyło Szpital Dzieciątka Jezus. Sam komisarz Kierski z II komisariatu dokonał rewizji, której wynikiem było „wykrycie potajemnej gorzelni dużych rozmiarów, mieszczącej się w podziemiach kliniki chirurgicznej. W czasie gdy policja wyważała drzwi do gorzelni drągiem, znajdujący się tam przy pracy dwaj gorzelniani, ratowali się ucieczką przez okno, lecz wkrótce zostali zatrzymani przez wartujących policjantów.

Zatrzymanymi okazali się: Srul Czerwonykamień lat 18 (Dzielna 25) – karany już kilkakrotnie za prowadzenie potajemnych gorzelni i Ele Mikowski lat 37 (Pawia nr. 48). Pochwycono jeszcze siedem osób, w tym: służącego prosektorium, dozorcę pralni służącego w kaplicy i trzech ślusarzy". Zarekwirowano półtorej beczki gotowego spirytusu, 11 beczek zacieru cukrowego i 4 beczki słodu.

A teraz kolejne smaczki

– „... gorzelnia posiłkowała się elektrycznością z elektrowni szpitalnej, zaś rury przeprowadzone były z kotłowni szpitalnej, przez które doprowadzano parę. Fabrykacja spirytusu odbywała się na parze". A teraz clou programu, jakie w naszych czasach nie ma prawa się zdarzyć – „Wobec możliwości eksplozji pozostałych artykułów do fabrykacji spirytusu, zawodowi gorzelniani pod kierunkiem funkcjonariuszy urzędu skarbowego i w obecności przedstawicieli policji, rozpoczęli dalszą fabrykację, aż do zużycia zapasów zacieru cukrowego".

Wesołe były czasy.

W roku 1922 stołeczna policja ze zdumieniem stwierdziła łączenie się szopenfeldziarzy w grupy. Zamiast samemu wynosić towar ze sklepu (najczęściej ubrania – jedne na drugich), pracowano w wyspecjalizowanych zespołach. „Kurier Polski" opisał to pod tytułem, który skopiowałem powyżej – „... polują wyłącznie na jubilerów. Do sklepu wchodzą dwie lub trzy damy (...) najczęściej przedstawiając się za damy z prowincji i kupują liczne przedmioty złote i brylantowe. Jubiler pokazuje rozkładając na ladzie sklepowej, panie zaś wybierają i żądają pokazania sobie coraz to kosztowniejszych rzeczy. Jubiler zadowolony, że dostał dobrych klientów, chętnie pokazuje cały swój sklep. W tym momencie wchodzi para narzeczonych, celem kupna obrączek ślubnych. Jubiler nie wie, kogo pierwej załatwić (...) konstatuje brak niektórych rzeczy, ale klientów już śladu nie pozostało".

Pozostało jeszcze 86% artykułu
Historia
Co naprawdę ustalono na konferencji w Jałcie
Historia
Ten mały Biały Dom. Co kryje się pod siedzibą prezydenta USA?
Historia
Most powietrzny Alaska–Syberia. Jak Amerykanie dostarczyli Sowietom samoloty
Historia
Dlaczego we Francji zakazano publicznych egzekucji
Materiał Promocyjny
Warunki rozwoju OZE w samorządach i korzyści z tego płynące
Historia
Tolek Banan i esbecy
Materiał Promocyjny
Sezon motocyklowy wkrótce się rozpocznie, a Suzuki rusza z 19. edycją szkoleń