A nie obawiał się pan, że któryś z nich lub ludzi postronnych może solidnie oberwać z takiej procy?
Wie pan, obawiać to się nie obawiałem, ale liczyłem się z tym. Tylko że ja stałem wtedy na stanowisku, że realizuję te tradycje rodzinne walki z czerwonymi, naprawdę walczę z komunistami, tak jak mój dziadek walczył w 1920 r.
Zawsze uważałem, że jak działać, to działać albo w ogóle nie działać i nie udawać, że coś się dzieje. Ja byłem przeciwnikiem tego całego pacyfistycznego podejścia. Oczywiście miałem świadomość, bo nie byłem naiwniakiem, że nasza garstka nie obali ustroju. Jedyne, czego wówczas naprawdę chciałem, to wysłać w świat sygnał, że jest taka grupa, która zwyczajnie mówi NIE. Chciałem, żeby komuniści nie czuli się tak komfortowo, dlatego świadomie podgrzewaliśmy nastroje. I uznałem, że skoro mój jeden dziadek zginął wskutek dwóch ran postrzałowych w czasie wojny polsko-bolszewickiej, a drugi w Katyniu, to mam moralne prawo stosować wszystkie środki do walki ze znienawidzonym wrogiem. Dlaczego miałem być gorszy czy słabszy od moich przodków? Mogę być taki sam i walczyć w słusznej sprawie.
A próbował pan nawiązywać do galicyjskich tradycji strzeleckich? Czy nie myślał pan o założeniu jakiejś grupy paramilitarnej, gdzie obowiązywałaby was dyscyplina wojskowa?
Nie, to nie mój styl. Przecież ja zawsze słuchałem muzyki punkrockowej. Chodziłem wzburzony w punkowskiej kurtce, czasami miałem żyletkę w uchu. Byłem typem wolnościowca. Jeżeli kiedykolwiek mnie interesowała dyscyplina, to tylko pod tym względem, żeby butelki z benzyną były napełniane w określonym miejscu i żeby nikt z moich ludzi nie szedł z nimi w czasie demonstracji. Trzeba było to tydzień wcześniej gdzieś zbunkrować, bo wiadomo było, że SB sprawdzała wcześniej te tereny. Bardziej mnie interesowała zatem dyscyplina organizacyjna, a jak mnie już złapała milicja czy SB, to zawsze udawałem durnia, który zupełnie nie interesuje się polityką.
No właśnie, a ile razy pana aresztowali?
No, przyznam się, że parę razy byłem aresztowany.
Oberwał pan od nich przy tym?
O dziwo, wcale fizycznie nie dostałem, ale próbowali mnie złamać psychicznie.
W jaki sposób?
Typową zabawą w dobrego i złego glinę. Raz starali się być mili, a innym razem krzyczeli, że mnie zarąbią na miejscu, za chwilę.
Ale ze szkoły pana nie wyrzucili. W dodatku skończył pan studia z bardzo dobrymi wynikami.
To był dla nich dylemat, bo ja chodziłem do Sobieskiego. Był tam słynny dyrektor Stefan Gul.
To zawsze było bardzo dobre liceum.
No jasne, wtedy „dwójka" była najlepszym liceum. Na moje szczęście dyrektor był matematykiem, a ja akurat miałem bardzo dobre oceny i on tak sobie kalkulował, że jak mnie wyrzuci, to średnia ocen w szkole mu spadnie, i dlatego nigdy się na to nie zdecydował. Poza tym powiem nieskromnie, że ja byłem naprawdę bezczelnie odważny.
Jak udało się panu połączyć ogień z wodą? Przecież z jednej strony był pan kwestionującym obowiązującą rzeczywistość wolnoduchem i zadymiarzem, a z drugiej świetnym uczniem mającym bardzo dobre oceny.
Jakoś mi to wychodziło. Po prostu nigdy nie miałem problemów z nauką. Myślę, że za dużo się nie uczyłem, ale za to byłem sumienny w odrabianiu prac domowych i zawsze lubiłem się przygotować do szkoły. I wcale nie miałem się za takiego luzaka, co to ma wszystko w „głębokim poważaniu". Ja zawsze uważałem, że szkołę muszę skończyć.
Udział w demonstracjach był nieustanną ruletką. Mógł pan łatwo ulec jakiemuś wypadkowi.
Tak się właśnie zdarzyło. 30 września 1982 r. podpaliliśmy komisariat w czasie demonstracji w okolicach Arki w Krakowie- -Bieńczycach. Tego dnia opanowaliśmy niemal całą Hutę. Kiedy przyjechało ZOMO i nas rozgoniło, to dym rozszedł się na wiele podwórek. Pamiętam, że strzelali wszędzie. Mimo że miałem maskę, ledwo co widziałem. Tego dnia było zimno, chodnik był śliski i uciekając, uszkodziłem sobie stopę. W październiku pojechałem z bolącą nogą w góry. Z grupą przyjaciół weszliśmy na Przehybę, a potem, kiedy schodziłem, zerwałem wszystkie ścięgna w lewej stopie, no i wylądowałem w gipsie na jakieś 6 tygodni.
Ale ten gips też się przydał. Wtedy w Krakowie pojawił się taki system, że od 13 listopada 1982 r. zaczęliśmy robić takie „czarne przerwy". Uczniowie tego dnia zawsze przychodzili ubrani na czarno i na dużej przerwie wszyscy wychodzili przed szkołę. Oczywiście ja i moja ekipa tradycyjnie rozrzucaliśmy w naszej „dwójce" ulotki. Kiedy więc wyszedłem przed tę szkołę na tych kulach, to zauważył mnie taki szkolny nauczyciel i działacz PZPR, który nazywał się Trybuła. Zagonił nas wszystkich do stołówki, a ja z tymi kulami byłem dosyć charakterystyczny. Po dwóch godzinach poprosili mnie do gabinetu dyrektora, gdzie siedział smutny pan z SB. Oświadczono mi, że jestem prowodyrem i że mnie wyrzucą ze szkoły za udział w tej przerwie. „Jakim prowodyrem, panie dyrektorze? – zapytałem z niewinną miną. – Było gorąco, więc poszedłem się jedynie przewietrzyć!". Po prostu szedłem w zaparte jak w „Ojcu chrzestnym", według zasady: „Jak cię złapią z pistoletem, mów, że to nie ty".
Wie pan, że w teczce operacyjnej SB miał pan kryptonim „Tulipan"? Skąd ta nazwa się wzięła?
Nie wiem. Mam swoją teczkę, którą wziąłem z IPN-u. Bałem się, że niektórzy zaczną zaraz przy tych teczkach kombinować. Chciałem więc mieć przynajmniej kopie tych dokumentów. Ale powiem panu szczerze, że zrobiłem to stosunkowo późno w porównaniu z moimi kolegami, bo teraz już aż tak bardzo nie zajmuję się tymi tematami z przeszłości. Wspominam tamte czasy w dość specyficzny sposób. Naprawdę nie żałuję niczego. Zapewne zrobiłbym to samo, gdybym miał szansę na drugie życie. Ale z drugiej strony przyznam się, że umysł mam tak pochłonięty sprawami przyszłości, myślę nieustannie do przodu, że zawsze odkładam wspomnienia na później. Mam tę teczkę do dzisiaj. Taka gruba, z kserokopiami. Ciągle odkładam jej lekturę, bo zderzenie obecnej rzeczywistości z tamtą rzeczywistością strasznie mi się źle kojarzy.
I to tłumaczy pański sukces, bo ludzie, którzy myślą o przyszłości, nie roztrząsają przeszłości.
Kiedy ja akurat zawsze interesowałem się historią. Uwielbiam o niej czytać. Uważam, że ta moja dzisiejsza wiedza ekonomiczna czy umiejętność specyficznego postrzegania rzeczywistości bierze się właśnie ze znajomości historii, ponieważ ja zawsze podchodzę do historii jako procesu.
Wszystkie procesy społeczne, polityczne czy ekonomiczne mają swoją cykliczność. Powtarzają się co jakiś czas.
I też dają pewną refleksję. Co się raz wydarzyło, może się wydarzyć drugi raz, w tej czy innej konfiguracji. W ciągu wieków człowiek nie zmienił się tak diametralnie ze swoimi zwyczajami czy odczuciami. Zmienił otoczenie, ale nie świat.