Pod koniec marca 1945 r. Kilonia leżała w gruzach, gdy podmiejski port opuścił samotnie U-234 – bodaj największa jednostka floty podwodnej Doenitza. Pozbawiony torped, faktycznie bezbronny i ze zredukowaną załogą, okręt miał dotrzeć do Wysp Japońskich, ale wojna w Europie skończyła się, nim okręt podwodny opuścił Atlantyk, dlatego kpt. Fahler trzeźwo nadał meldunek o kapitulacji.
Amerykanie nie dowierzali, co wpadło im w ręce, gdy marynarze niszczyciela USS „Sutton” weszli pod pokład. Okręt był po kiosk wyładowany frachtem z cudowną bronią Hitlera. W skrzyniach był kompletny myśliwiec odrzutowy, silniki rakietowe i eksperymentalne pociski, ale wśród szkła optycznego, kosztowności i chemikaliów większą uwagę przykuł inny ładunek – zasobniki z ołowiu zawierały 560 kg tlenku uranu. Za mało, aby zbudować bombę, ale dość, by zaniepokoić wywiad.
Przeznaczenia uranu nie zdradzili dwaj japońscy inżynierowie z okrętu, gdyż obaj się zabili przed kapitulacją. Niczego nie wiedział też gen. Kessler z Luftwaffe, wysłany do szkolenia japońskich pilotów, ani dr Heinz Schlicke z Kriegsmarine, gdyż był specjalistą od maskowania okrętów przed radarami (wkrótce pracował w amerykańskiej armii). Tym większe było pole do niepokojących domysłów, gdyż wbrew rasowym przesądom Japończycy znali fizykę jądrową nie gorzej od naukowców niemieckich, amerykańskich czy duńskich.
Istotnie, przed wojną światek nauki był globalną wioską. Fizycy czytali te same pisma, rozwiązywali te same równania i pracowali w jednych laboratoriach, uczelniach i salach konferencyjnych, w czym Japonia aspirowała do światowego szczytu. I nie bezzasadnie, gdyż miała mocny fundament.
Czytaj więcej
Straszenie dziś Polaków wojną jest niepotrzebne i szkodliwe. Choć niestety nie jest absurdalne.