18 kwietnia 1977 r., po blisko stu dniach swojej kadencji, Jimmy Carter postanowił wygłosić w telewizji przemówienie, w którym nazwał rosnący kryzys energetyczny w USA „moralnym odpowiednikiem wojny”. Popełnił przy tym największy błąd, jaki może popełnić amerykański przywódca: zachęcał wszystkich obywateli USA do oszczędzania paliwa i poszukiwania sposobów pozyskiwania energii odnawialnej. Jako przykład postępowania wskazał swoją decyzję o zainstalowaniu paneli słonecznych do podgrzewania wody w Białym Domu. Chociaż Carter wyprzedził o 45 lat to, co dzisiaj jest dla nas normalnością, nikt wówczas tego pomysłu nie nazywał wizjonerstwem. Wręcz przeciwnie. Amerykanie nie znoszą, kiedy ktoś nakazuje im ograniczyć konsumpcję. Uważali, że po to odsunęli od władzy Geralda Forda i wybrali „czarnego konia” z Georgii, żeby zażegnał kryzys siłą, tak jak to robią południowcy.
Na początku lat 70. konsumpcja ropy w Ameryce osiągnęła niebotyczne rozmiary. Jednocześnie krajowe wydobycie zaczęło spadać ze względu na koszty produkcji
Człowiek, który zalecał im oszczędzanie prądu i zamianę samochodów na rowery, wydawał się Amerykanom zwykłym oszustem. „Skoro płacimy ogromne podatki na największe wydatki zbrojne na świecie, to powinniśmy ich użyć także w obronie naszego stylu życia” – komentowali przemówienie prezydenta konserwatywni publicyści . Cartera zaczęto wyśmiewać za wszystko co robił. Nawet za to, że chodził ubrany w gryzące wełniane swetry zamiast w garnitury – ze względu na zmniejszenie ogrzewania w Białym Domu. „Takie rzeczy były dobre w Anglii podczas wojny, a nie kiedy mamy najsilniejszą armię świata i nie potrafimy jej użyć” – wyśmiewali prezydenta dziennikarze republikańscy pokroju Pata Buchanana.
Jimmy Carter zdawał
się w ogóle nie słuchać krytyki.
4 sierpnia 1977 r. prezydent Carter podpisał ustawę o powołaniu Departamentu Energii, pierwszego od 11 lat nowego ministerstwa utworzonego w USA. Podczas ceremonii podpisania ustawy prezydent ostrzegał o „nadchodzącym kryzysie niedoborów energii”. Nieliczni demokraci na Kapitolu popierali jego projekt. Wyjątkiem był młody senator Joe Biden.
Republikanie nie pozostawili na Carterze suchej nitki. Kpili, że jako typowy lewak, w obliczu kryzysu, powołuje nowy aparat biurokratyczny, zamiast znieść ograniczenia blokujące krajową produkcję ropy naftowej i wydobycie węgla kamiennego. Przy okazji wróciła sprawa stosunku Cartera do elektrowni atomowych i jego lęków przed tą formą energetyki. W czasie konferencji prasowej 29 września 1977 r. prezydent odpowiedział na te zarzuty w typowy dla siebie sposób. Stwierdził wymijająco, że skoro Izba Reprezentantów „przyjęła prawie całą” jego propozycję dotyczącą energii, to za ewentualne błędy należy winić ją, a nie jego administrację. 13 października Carter określił energię jako „najważniejszy problem krajowy, z którym przyjdzie się Ameryce zmierzyć, kiedy będzie sprawować urząd prezydenta”.
Nie mylił się: w amerykańskiej polityce wewnętrznej nie było poważniejszego zagadnienia niż bezpieczeństwo energetyczne państwa. Jednak wyborcy odebrali jego reformę jedynie jako próbę ingerencji rządu federalnego w ich styl życia. Wystawili za to Carterowi surową ocenę w czasie wyborów prezydenckich w 1980 roku.