Reklama

Na dno, do muzeum, najczęściej „na żyletki”

77-letni wycieczkowiec Astoria (zbudowany w Göteborgu jako Stockholm) kupiła belgijska firma zajmująca się recyklingiem przemysłowym. Statek zapisał się w historii z powodu zderzenia z włoskim liniowcem Andrea Doria w 1956 r.

Publikacja: 24.07.2025 21:00

ORP Błyskawica

ORP Błyskawica

Foto: Adobe Stock

Jedynym oferentem na aukcji była firma Galloo, zapłaciła cenę wywoławczą 200 tys. euro. Ureguluje zaległe opłaty portowe, przeniesie statek do stoczni recyklingowej w Gandawie. Statek o długości 160 m, mogący pomieścić ponad 500 pasażerów, to ponad 12 tys. ton materiału, w tym metale, drewno, szkło i tworzywa sztuczne. Aż 97 proc. zostanie poddane recyklingowi.

Brzmi to po gospodarsku, armatorzy potrafią liczyć, u nich liczy się przede wszystkim rachunek ekonomiczny, opłacalność. Ale czy mimo wszystko nie szkoda takiego statku „na żyletki”? Przecież to jest już zabytek, z innej epoki technologicznej, czy nie mógłby być atrakcyjnym pływającym reliktem, turystyczną wyrafinowaną atrakcją? Albo stać w jakimś porcie jako statek muzeum? Teoretycznie mógłby, ale praktycznie nie ma chętnych do finansowania jego dalszego życia, w takiej czy w innej roli.

Czytaj więcej

Kto ma statki, ten ma wydatki

Na jednostki muzea zabrakłoby miejsca przy nabrzeżach

Gdyby leciwe jednostki, zabytki techniki i technologii, przekształcać w muzea, zabrakłoby miejsca przy nabrzeżach, porty nie mogłyby funkcjonować. Weźmy przykład z własnego podwórka: w Gdyni jako muzea stoją: ORP Błyskawica, Dar Pomorza, ostatnio przybył podwodny ORP Sokół; w Gdańsku na Motławie kotwiczy parowiec Sołdek. Są utrzymywane na koszt państwa, w tej sferze państwa już nie stać na wiele więcej.

„Statki i okręty, które nie mogą być remontowane i wrócić do służby, bywają po uprzednim przygotowaniu (wycięcie większych otworów w pokładzie, wypompowanie paliwa itd.) zatapiane i stają się atrakcją dla płetwonurków. Przykładem może być zatopiony przy Helu w 2009 r. kuter łącznikowy Bryza (Robert Domżał, „Zabytkowe statki w Polsce”, Gdańsk 2020). Jednak na świecie jest o niebo więcej starych jednostek potencjalnie nadających się do zatopienia niż płetwonurków zdolnych do ich penetracji.

Reklama
Reklama

Istnieje także praktyka ciągłej eksploatacji historycznych jednostek. Trzymając się tylko polskiego podwórka: Zawisza Czarny, zbudowany w 1952 r. jako kuter rybacki, w 1961 r. przebudowany na żaglowiec Związku Harcerstwa Polskiego, mimo sędziwego wieku pływa do dziś, służy do szkolenia żeglarzy; Generał Zaruski, 86-letni flagowy żaglowiec miasta Gdańsk, właśnie odbywa dwumiesięczny rejs na Spitsbergen; Kapitan Borchardt – lat 108, najstarszy żaglowiec pływający obecnie pod polską banderą – umożliwia „szczurom lądowym” dostrzeganie piękna i potęgi morza. Ale... i tu znów warto sięgnąć do „Zabytkowych statków w Polsce”: „Prawdziwym wyzwaniem jest skompletowanie grupy żeglarzy na tydzień lub dwa. Z reguły obsadę żaglowców stanowią zaawansowani wiekiem pasjonaci i emeryci – młodzież nie garnie się do tego typu podróży. Dłuższe rejsy muszą się odbywać przy zmianach załogi. Odwiedzający w 2012 r. Gdańsk norweski żaglowiec Anna af Sand, własność Muzeum Morskiego w Stavanger, w drodze do Gdańska miał jedną załogę, którą na drogę powrotną do Norwegii trzeba było wymienić na drugą. Jeśli jeszcze weźmiemy pod uwagę awaryjność zabytkowych jednostek, widzimy, że dalsze wyprawy takimi statkami niosą ze sobą duże ryzyko”.

Od 2009 r. w Gdyni, w październiku, odbywa się zlot zabytkowych jachtów z duszą, czyli „Próchno i Rdza”, z reguły ponad 30 leciwych jednostek uratowanych i eksploatowanych przez pasjonatów. Jednak są to jachty możliwe do obsługi w pojedynkę lub kilka osób, długości najwyżej 15 m. Gdzie im do 160-metrowego pasażerskiego kolosa zabierającego na pokład ponad pół tysiąca pasażerów! Dlatego, choć serce się kraje, tego typu jednostki, jeśli nie pełnią roli hotelu na wodzie, kończą żywot w stoczniach rozbiórkowych. Tego rodzaju recykling jest bardzo opłacalny oraz – co nie bez znaczenia – korzystny dla środowiska. Niech to osusza łezkę w oku, jaka się kręci na wieść o końcu pięknego statku pasażerskiego, niegdyś liniowca pływającego regularnie między Europą i Ameryką, tak jak polskie: Batory i Stefan Batory, które również poszły „na żyletki”.

Jedynym oferentem na aukcji była firma Galloo, zapłaciła cenę wywoławczą 200 tys. euro. Ureguluje zaległe opłaty portowe, przeniesie statek do stoczni recyklingowej w Gandawie. Statek o długości 160 m, mogący pomieścić ponad 500 pasażerów, to ponad 12 tys. ton materiału, w tym metale, drewno, szkło i tworzywa sztuczne. Aż 97 proc. zostanie poddane recyklingowi.

Brzmi to po gospodarsku, armatorzy potrafią liczyć, u nich liczy się przede wszystkim rachunek ekonomiczny, opłacalność. Ale czy mimo wszystko nie szkoda takiego statku „na żyletki”? Przecież to jest już zabytek, z innej epoki technologicznej, czy nie mógłby być atrakcyjnym pływającym reliktem, turystyczną wyrafinowaną atrakcją? Albo stać w jakimś porcie jako statek muzeum? Teoretycznie mógłby, ale praktycznie nie ma chętnych do finansowania jego dalszego życia, w takiej czy w innej roli.

Pozostało jeszcze 80% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Subskrybuj
Reklama
Historia Polski
Monety, o których nie śniło się królom
Historia Polski
Burza wokół wystawy „Nasi chłopcy” w Muzeum Gdańska
Historia Polski
Pamiętamy o Wołyniu
Historia Polski
Mały książę – dzieciństwo i rodzinne koligacje
Historia Polski
Obława na zabójców zatrzymana przez Rosjan i Białorusinów
Reklama
Reklama