Jedynym oferentem na aukcji była firma Galloo, zapłaciła cenę wywoławczą 200 tys. euro. Ureguluje zaległe opłaty portowe, przeniesie statek do stoczni recyklingowej w Gandawie. Statek o długości 160 m, mogący pomieścić ponad 500 pasażerów, to ponad 12 tys. ton materiału, w tym metale, drewno, szkło i tworzywa sztuczne. Aż 97 proc. zostanie poddane recyklingowi.
Brzmi to po gospodarsku, armatorzy potrafią liczyć, u nich liczy się przede wszystkim rachunek ekonomiczny, opłacalność. Ale czy mimo wszystko nie szkoda takiego statku „na żyletki”? Przecież to jest już zabytek, z innej epoki technologicznej, czy nie mógłby być atrakcyjnym pływającym reliktem, turystyczną wyrafinowaną atrakcją? Albo stać w jakimś porcie jako statek muzeum? Teoretycznie mógłby, ale praktycznie nie ma chętnych do finansowania jego dalszego życia, w takiej czy w innej roli.
Czytaj więcej
Pierwsze lata niepodległości charakteryzowały się nadrabianiem zaległości we wszystkich dziedzina...
Na jednostki muzea zabrakłoby miejsca przy nabrzeżach
Gdyby leciwe jednostki, zabytki techniki i technologii, przekształcać w muzea, zabrakłoby miejsca przy nabrzeżach, porty nie mogłyby funkcjonować. Weźmy przykład z własnego podwórka: w Gdyni jako muzea stoją: ORP Błyskawica, Dar Pomorza, ostatnio przybył podwodny ORP Sokół; w Gdańsku na Motławie kotwiczy parowiec Sołdek. Są utrzymywane na koszt państwa, w tej sferze państwa już nie stać na wiele więcej.
„Statki i okręty, które nie mogą być remontowane i wrócić do służby, bywają po uprzednim przygotowaniu (wycięcie większych otworów w pokładzie, wypompowanie paliwa itd.) zatapiane i stają się atrakcją dla płetwonurków. Przykładem może być zatopiony przy Helu w 2009 r. kuter łącznikowy Bryza (Robert Domżał, „Zabytkowe statki w Polsce”, Gdańsk 2020). Jednak na świecie jest o niebo więcej starych jednostek potencjalnie nadających się do zatopienia niż płetwonurków zdolnych do ich penetracji.