Czesław Miłosz powiedział kiedyś o języku polskim, że jest jak bluszcz, który oplata znaczenia. W przypadku Borowskiego tym bluszczem była historia, która oplotła go tak szczelnie, że musiał się udusić. Ile miał wtedy lat? Dwadzieścia osiem. Był absolutną literacką gwiazdą swojego pokolenia. Poetą laureatem. Klasykiem za życia. Zarazem do końca pozostał człowiekiem z wytatuowanym na przedramieniu numerem 119198. Miał poczucie, że jest więźniem po stokroć. Więźniem systemów, przyzwoitości, samego siebie. Urodził się w Związku Sowieckim w 1922 r. W Żytomierzu na Ukrainie. Kto zna losy Polaków w ZSRR w tamtym czasie, ten wie, że były niemal bez wyjątku naznaczone traumą aresztowań, wywózek, egzekucji. Nie inaczej było z rodziną Borowskich. Ojciec, przed wojną w POW, został aresztowany przez sowieckie OGPU i wywieziony do łagru w Karelii. Cztery lata później z horyzontu synów (starszego Juliusza i młodszego Tadeusza) zniknęła matka, wysłana z konwojem nad Jenisej. Odtąd chłopców wychowywało państwo sowieckie, kijem wbijające do głowy komunistyczne miazmaty. Gdy Tadeusz miał dziesięć lat, udało im się wyrwać z ZSRR dzięki Czerwonemu Krzyżowi i łasce Stalina, który zgodził się na wymianę dzieci łagierników na siedzących w sanacyjnych więzieniach komunistów.
Po tułaczce przez Kijów i Moskwę, w 1932 r. Tadeusz z bratem dotarli do Polski. Radość była tym większa, że na miejscu spotkali rodziców. Potem była beztroska przedwojennej Warszawy, przyjaźnie, nastoletnie miłości, pierwsze próby literackie. Początkowo wojna obeszła się z Borowskim łagodnie. Pracował w składzie na Skaryszewskiej, uczył się na tajnych kompletach. W 1942 r. wydał w powielaczowym nakładzie swój znakomity debiut „Gdziekolwiek ziemia”. I tu kończy się łaska Opatrzności. W 1943 r. złapany w kotle, przez Pawiak trafia do Auschwitz, potem do kolejnych obozów: Dautmergen, Natzweiler-Struthof, Dachau, w którego filii, KL München-Allach doczekał wyzwolenia. Warto przypomnieć – obozową gehennę przeżył jako 20-latek, silny młody człowiek i katolik; na Holokaust patrzył z bliska, ale relatywnie bezpieczny. Nikt go nie pędził do gazu. Może dlatego jego opis niemieckich zbrodni jest tak pozornie beznamiętny, chłodny. A potworności, na które patrzy, są jak chleb powszedni. Nie mam pojęcia, jak to wszystko sobie w głowie układał. Interpretatorzy jego opowiadań obozowych są bliżsi albo dalsi od prawdy. „Sine ira et studio”? Wypalenie moralne? Perspektywa stojącego w kolejce do szubienicy, pardon… do gazu? Swoisty obozowy determinizm? Nie wiem. I nigdy ani ja, ani żaden z jego czytelników się nie dowie. Faktem jest, że zostały teksty. Może jedne z najlepszych o nazistowskiej zbrodni. Nie kronika; raczej reportaż o nadludziach, którzy plenią jak wszy domniemanych podludzi.
Czytaj więcej
Tadeusz Borowski w 1943 r. trafił do Auschwitz... Przeżył. Po wojnie opublikował wstrząsające opowiadania. Potem chciał wierzyć, że komunizm będzie przepustką do nowego wspanialszego świata. A jednak 3 lipca 1951 r. popełnił samobójstwo.
Borowski przeżył obozy. Wrócił do Warszawy. Już jako poeta laureat; nawet w sensie dosłownym, ponieważ dwa razy uhonorowano go Państwową Nagrodą Artystyczną. W 1948 r. wstąpił do PZPR. Czyżby szczerze przeprosił się z komunizmem? W latach 1949–1950 przebywał w Polskiej Misji Wojskowej w Berlinie, niespecjalnie kryjąc fakt współpracy z wywiadem. Rok później był już w Polsce. Umierał dwa razy. Najpierw, gdy go zmuszono do samokrytyki, podczas której musiał opluć swoje opowiadania obozowe. Drugi raz 3 lipca 1951 r., kiedy przywieziono go do szpitala z objawami zatrucia gazem i nafaszerowanego środkami nasennymi. Wyraźnie nie chciał już żyć uwikłany w przeszłość, obciążony komunizmem, zmorą dzieciństwa, która dopadła go po wojnie, z obozowym garbem, nieszczęśliwą rodziną. Nie pomógł mu głośny romans, legenda i literacka nadzieja, którą z nim wiązano. Przemknął jak literacki meteor. Niezwykłe jest jedno: czyta się go do dziś, a to, co napisał, bije po twarzy jak jeden z jego obozowych bohaterów, sadystyczny marynarz z Sewastopola Andrej – bez litości, bez umiaru, bez zahamowań. Zastanawiam się, co miał przed oczami, kiedy łykał garść środków nasennych i odkręcał kurek od gazu: oficerów NKWD w czarnych płaszczach, którzy zabierają z żytomierskiego domu jego matkę? Kolegów, niemieckich literatów, których denuncjował w Berlinie? Pabla Picassa, którego dłoń ściskał na Kongresie Pokoju we Wrocławiu? Czy ten oto fragment głośnego opowiadania „Proszę państwa do gazu” o młodej kobiecie z transportu będzińsko-sosnowieckiego, która porzuciła córeczkę:
„– To nie moje, nie moje, nie!