Polscy królobójcy

W szkołach uczymy się, że Polacy to naród szlachetny, który zawsze szanował swoich królów i nigdy nie poważył się na zamach na swoich pomazańców. To nie do końca prawda. Zamach na życie monarchy nie wszedł co prawda do polskiego obyczaju politycznego, tak jak to miało miejsce w Italii, Francji czy Rosji, ale nam też się kilka razy zdarzył.

Publikacja: 09.11.2023 21:00

Zamach Michała Piekarskiego na Zygmunta III Wazę. Warszawa, 15 listopada 1620 r.

Zamach Michała Piekarskiego na Zygmunta III Wazę. Warszawa, 15 listopada 1620 r.

Foto: Biblioteka Narodowa/Wikimedia Commons

Dzieje Polski potoczyłyby się inaczej, gdyby 24 lipca 1002 r. w czasie zjazdu w Merseburgu książę Bolesław Chrobry nie zdołał uciec przed rozwścieczonymi mieszkańcami tego miasta. Nie można tej próby zamachu kategoryzować jako przejaw wrogości Polaków i Niemców. Bolesława uratowali bowiem dwaj niemieccy wielmoże – książę Saksonii Bernard I oraz margrabia Henryk ze Schweinfurtu. Historia rządzi się dziwnymi prawami. Polska, ojczyzna nasza – taka, jaką znamy – istnieje zatem dzięki dwóm Niemcom, którzy nie pozwolili zabić naszego – być może najważniejszego w historii – władcę.

Pierwszym przejawem polskiego „królobójstwa” była zbrodnia gąsawska. 24 listopada 1227 r. na zjazd książąt polskich na pograniczu Wielkopolski i Kujaw w Gąsawie napadli zbrojni zamachowcy nasłani przez księcia Świętopełka II Wielkiego z dynastii Sobiesławiców, bocznej linii Piastów. Krakowski książę zwierzchni Leszek Biały, który akurat brał kąpiel, zdołał nagi dosiąść konia i rozpocząć ucieczkę w kierunku Marcinkowa. Nim wjechał do wsi, strzała zamachowca przeszyła jego pierś. Zabójstwo księcia zwierzchniego wywołało oburzenie i podział wśród synów i wnuków Bolesława Krzywoustego. Pogodzić ich nie zdołał nawet książę krakowski Przemysł II, który 26 czerwca 1295 r. został koronowany na króla Polski w katedrze gnieźnieńskiej. Zaledwie pół roku później, 8 lutego 1296 r., niedaleko Rogoźna Przemysła zamordowali margrabiowie brandenburscy – Otto V Długi i jego bracia Otto i Jan. Był to szczególnie brutalny, barbarzyński zamach niemieckich wielmożów na polskiego monarchę, łamiący europejski kodeks rycerski.

Piekarski na mękach

Przez 400 lat Królestwo Polskie, które powoli przeobraziło się w Rzeczpospolitą Obojga Narodów, nie znało zbrodni królobójstwa.

Pierwszy raz w historii Polak podniósł rękę na swego suwerena 403 lata temu. 15 listopada 1620 r. był chłodnym, ponurym dniem jesiennym. Mimo słoty grupa mieszczan i szlachty przybyłej na obrady Sejmu zebrała się na ulicy Świętojańskiej w Warszawie, żeby zobaczyć idącego do kościoła św. Jana króla Zygmunta III Wazę. Kiedy monarcha w otoczeniu dworzan pojawił się pod kolegiatą, z tłumu podbiegł do niego szlachcic sandomierski Michał Piekarski herbu Topór. 23-latek dwukrotnie ranił władcę czekanem i zapewne by go zabił, gdyby od śmiertelnego ciosu swego pana nie zasłonił własną piersią marszałek nadworny koronny Łukasz Opaliński, a królewicz Władysław nie ciął Piekarskiego szablą w tył głowy.

Zamachowca aresztowano i poddano strasznym torturom. Na pytania śledczych młodzieniec odpowiadał bełkotem. Potwierdzało to opinię o jego niepoczytalności, której sąd sejmowy nie uznał jednak za okoliczność łagodzącą. Od tego czasu do języka potocznego weszło powiedzenie, że ktoś „plecie, jak Piekarski na mękach”. Pewne było jedynie, że wzorując się na François Ravaillacu, który 14 maja 1610 r. zabił nożem myśliwskim króla Francji i Nawarry Henryka IV Burbona, Michał Piekarski postanowił się zemścić na swoim królu za narzucenie mu kurateli w rozporządzaniu majątkiem rodzinnym.

Za swój haniebny czyn szlachcic zapłacił straszną cenę. W miejscu zwanym Piekiełkiem, pod warszawskimi murami obronnymi, niedaleko miejsca, w którym za kilka lat król Władysław IV postawi ojcu słynny pomnik-kolumnę, Michał Piekarski został publicznie stracony według słów wyroku: „czterema końmi ciało na cztery części roztargane, a obrzydłe trupa ćwierci na proch na stosie drzew spalone zostaną. Na koniec proch, w działo nabity, wystrzał po powietrzu rozproszy”. Kara była tak straszna, że aż do panowania Stanisława Augusta Poniatowskiego nikt z braci szlacheckiej o podniesieniu ręki na króla nie myślał. Dopiero stroskani o los ojczyzny konfederaci barscy zdecydowali się na porwanie króla Stanisława Augusta. Ale to była już zupełnie inna historia.

Obraza majestatu

Był wśród zamachów na polskich monarchów jeden, który można nazwać pod każdym względem nietypowym i na swój sposób niezwykłym. Mało kto o nim pamięta, bo jest dość wstydliwy dla potomnych. Ale co najważniejsze, pozwala nam zajrzeć do umysłów naszych przodków, obnaża ich mentalność i hierarchię wartości, jakimi się kierowali w życiu.

14 grudnia 1663 r. na krakowskim Rynku Głównym stracono żydowskiego lekarza Matatiasza Kalahorę, wnuka pochodzącego z Hiszpanii doktora Salomona Calahorry, wielkiej sławy lekarza nadwornego królów polskich: Stefana Batorego i Zygmunta III Wazy. Wyrokiem krakowskiego sądu grodzkiego Matatiasz Kalahora został skazany „na publiczne a wyszukane męki, a potem na spalenie żywcem na rynku krakowskim” za obrazę Matki Boskiej podczas kłótni z włoskim księdzem Serwacym Hebellim, duszpasterzem z krakowskiego kościoła św. Wojciecha. Zrozpaczona rodzina żydowskiego lekarza, wykorzystując jego koneksje na dworze królewskim, wywalczyła odwołanie od wyroku sądu grodzkiego do Trybunału Głównego Koronnego w Piotrkowie. Apelacja okazała się jednak błędem. Sąd królewski, będący również najwyższym sądem odwoławczym, uznał Matatiasza Kalahorę za bluźniercę i do wyroku dorzucił inne, jeszcze bardziej wyszukane tortury. Kiedy Kalahora skonał na rynku krakowskim, jego zwłok nie wydano rodzinie, ale zawleczono je na stos i spalono. Popiół nabito w armatę i wystrzelono na „cztery strony świata”, aby po Kalahorze nie pozostał żaden ślad. Pozostał jednak w pamięci mieszkańców miasta. Świadkowie kaźni nie byli w stanie zapomnieć przeszywającego ich serca krzyku konającego nieszczęśnika.

Czytaj więcej

Choroby, nerki i magia. Jak umarł Stefan Batory?

Dlaczego szanowany żydowski lekarz, poddany polskiego króla, cieszący się prawami każdego mieszkańca tej ziemi, został tak okrutnie ukarany przez sędziów? Niemal 360 lat po tym wydarzeniu postrzegamy egzekucję Kalahory jako akt barbarzyństwa i przejaw wielkiej nietolerancji naszych katolickich przodków wobec żydowskich sąsiadów. Bez wątpienia dużo w tym prawdy. Nie możemy jednak zapominać o przesłankach moralnych, ale także i formalnoprawnych, jakimi kierowali się ówcześni sędziowie grodzcy, a później królewscy. Otóż Maria, matka Jezusa, została w drugiej połowie XVI w. obwołana Królową Polski. Dzisiaj uznajemy ten tytuł wyłącznie za symboliczny. Jednak od XVI do XIX stulecia był on traktowany przez naszych przodków niezwykle poważnie. A to między innymi za sprawą objawienia Matki Boskiej jezuicie Giulio Mancinellemu. Ten włoski mistyk twierdził, że Najświętsza Panienka ukazała mu się 14 sierpnia 1608 r. w Mediolanie i zapytała: „A czemu mnie Królową Polski nie zowiesz? Ja to królestwo wielce umiłowałam i wielkie rzeczy dlań zamierzam, ponieważ osobliwą miłością ku Mnie pałają jego synowie”. Rzeczywiście miłość Polaków do Matki Zbawiciela zdawała się nie mieć równej w ogarniętej wojnami religijnymi Europie.

Ukoronowaniem tego uwielbienia było uchwalenie przez Sejm koronacyjny w 1764 r. ustawy Forteca Częstochowska obwołującej matkę Jezusa Najświętszą Królową Polski. W tym akcie nie było niczego symbolicznego. Była to formalna elekcja polskiego władcy, króla w spódnicy, tylko tytularnie nazywanego „królową”, która miała rządzić Rzecząpospolitą wiecznie.

To zdumiewające, ale z tego punktu widzenia, jeżeli uznajemy kontynuację państwa polskiego, to Maria – matka Jezusa – jest nadal tytularną polską monarchinią, a Polska – królestwem.

„Głos matki, głos Boga”

Proces Kalahory stał się świadectwem religijności Polaków, ich przywiązania do katolicyzmu, przykładem obyczajowości naszych przodków. Unaocznił też ich stosunek do matek. Jak pisał Zygmunt Gloger: „Matka, po staropolsku mać, w największej czci pozostawała zawsze u Polaków, co wpłynęło na ich pojęcia religijne, podnoszące cześć i miłość dla Matki Boskiej do znaczenia kultu narodowego”. Prawo pozwalało bronić sławy i honoru matki bez żadnych konsekwencji.

Już Statut Kazimierza Wielkiego wyznaczał za obrazę czyjejś rodzicielki karę 60 grzywien i obowiązek publicznego oświadczenia: „Com mówił, kłamałem jako pies”. Szczególnie surowo karane było podniesienie ręki na własną matkę. „Matce ktoby odpowiedział, albo ją ranił, glejtem królewskim zgwałconym karany być ma” – nakazywało prawo z 1420 r. Karane nie było zatem jedynie podniesienie ręki na własną matkę, ale nawet jakakolwiek niegrzeczna pod jej adresem wypowiedź. W domach szlacheckich do rodzicielki nie zwracano się inaczej jak „pani matko”. Także wszystkie starsze gospodynie służące na dworach, kawalerowie każdego stanu, w tym także panicze, mieli obowiązek szanować ją i nazywać „matką” lub „matką czeladną”. Kultura staropolska stworzyła więc swoisty kult rodzicielki jako najwyższą regułę moralną. Stąd wiele staropolskich przysłów odnosi się właśnie do matki. Wyrażają one zawsze, tylko i wyłącznie szacunek, a ich konkluzją jest reguła: „Głos matki, głos Boga”.

Obraza słowna matki Zbawiciela, polskiej królowej wybranej przez Sejm, była zatem werbalną próbą zamachu na majestat władcy. Wydając bardzo surowy wyrok, sędziowie Trybunału Głównego Koronnego w Piotrkowie nie kierowali się zatem uprzedzeniami do Kalahory jako Żyda, ale karali dla przykładu poddanego, który ośmielił się werbalnie zaatakować monarchę. Żyd Kalahora został ukarany tak samo jak katolik Piekarski.

Dzieje Polski potoczyłyby się inaczej, gdyby 24 lipca 1002 r. w czasie zjazdu w Merseburgu książę Bolesław Chrobry nie zdołał uciec przed rozwścieczonymi mieszkańcami tego miasta. Nie można tej próby zamachu kategoryzować jako przejaw wrogości Polaków i Niemców. Bolesława uratowali bowiem dwaj niemieccy wielmoże – książę Saksonii Bernard I oraz margrabia Henryk ze Schweinfurtu. Historia rządzi się dziwnymi prawami. Polska, ojczyzna nasza – taka, jaką znamy – istnieje zatem dzięki dwóm Niemcom, którzy nie pozwolili zabić naszego – być może najważniejszego w historii – władcę.

Pozostało 94% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Subskrybuj
Historia Polski
Tajemnicza beczka wyłowiona z Bałtyku i jej ofiary. Czas na działania Akademii Marynarki Wojennej i WAT
Historia Polski
Czy prof. Jerzy Bralczyk miał rację? Ostrożnie z tym uczłowieczaniem
Historia Polski
Zwiedzamy polskie zabytki techniki: Staropolski Okręg Przemysłowy
Historia Polski
Manifest PKWN: 22 lipca, dzień wielkiego kłamstwa
Materiał Promocyjny
Mity i fakty – Samochody elektryczne nie są ekologiczne
Historia Polski
Oto kufer Else Ledermann. 80 lat temu zlikwidowano obóz na Majdanku