Karnawał jest paradoksalny: rozpięty między dwoma najważniejszymi świętami chrześcijańskimi – Bożym Narodzeniem i Wielkanocą – ma stanowić łączący je pomost, strefę buforową. Wypełniony publicznymi formami zabawy, która niejednokrotnie kojarzyć się może z nieskrępowanym wybuchem zbiorowego szaleństwa, tolerowanym jednak przez społeczeństwo, jest sceną wielkiej improwizacji czy starannie wyreżyserowanym widowiskiem z rozdanymi rolami i miejscem dla publiczności? Jakież święto z takiego święta, podczas którego przeinacza się i ośmiesza to, co święte, wzrok gawiedzi utkwiony jest nie we wzniosłych symbolach ideałów, lecz w idealnie krągłych pośladkach tancerek, jak w Rio de Janeiro, nie mówiąc już o tym, co wspólnego z sacrum ma fizjologiczny wymiar karnawałowego przejedzenia i przepicia? I czemu radosnemu odsłanianiu partii ciała na co dzień zasłoniętych towarzyszy ukrywanie oblicza pod maską, niekiedy przerażającą? A w końcu po co przez tyle wieków budowaliśmy ład tego świata, normy i regulacje naszego wspólnego życia, systemy prawne i hierarchie, skoro największych przyjemności dostarcza nam cykliczny festyn ku czci anarchii, używania ile wlezie i powszechnego bałaganu?