Śmierć prezydenta. Tragiczny finał kampanii nienawiści

100 lat temu, 16 grudnia 1922 r., w warszawskiej Zachęcie malarz nacjonalista Eligiusz Niewiadomski zastrzelił Gabriela Narutowicza – pierwszego prezydenta II Rzeczypospolitej.

Publikacja: 15.12.2022 21:00

Prezydent Gabriel Narutowicz w otoczeniu polskich oficerów, 11 grudnia 1922 r.

Prezydent Gabriel Narutowicz w otoczeniu polskich oficerów, 11 grudnia 1922 r.

Foto: Alamy Stock Photo/be&w

Jednym z pierwszych zadań, jakie stanęły przed Zgromadzeniem Narodowym pierwszej kadencji odrodzonej Rzeczypospolitej, był wybór głowy państwa. Wobec rezygnacji Józefa Piłsudskiego z ubiegania się o prezydenturę wszystkie siły polityczne wysunęły swoich faworytów. W ten sposób 9 grudnia 1922 r. aż pięciu kandydatów stanęło w szranki wyborcze. Pepeesowiec Ignacy Daszyński i kandydat mniejszości narodowych Jan Baudouin de Courtenay odpadli jako pierwsi. Zostali trzej: związany z prawicą hrabia Maurycy Zamoyski, zgłoszony przez PSL-Piast Stanisław Wojciechowski oraz popierany przez PSL-Wyzwolenie, a także (po klęsce ich kandydatów) przez lewicę i mniejszości narodowe – Gabriel Narutowicz. Do decydującej rozgrywki doszło dopiero w piątej turze, gdy na placu boju pozostali już tylko Zamoyski i Narutowicz. Wynik elekcji ważył się do ostatniej chwili i jedynie dzięki głosom Piasta szala przechyliła się na stronę Narutowicza. Ludowcy stanęli przed trudnym wyborem: z jednej strony z przyczyn ideologicznych trudno by im było uzasadnić poparcie arystokraty i największego posiadacza ziemskiego w Rzeczypospolitej, z drugiej – nie uśmiechało im się głosowanie na kandydata nielubianego, bo konkurencyjnego, lewicowego „Wyzwolenia”. Sam Wincenty Witos skłaniał się ku Zamoyskiemu, ale napotkał opór w swoim ugrupowaniu, którego członkowie odmówili głosowania „na hrabiego”. W rezultacie Narutowicz zdobył 289 głosów, co – przy 227 oddanych na jego rywala – zapewniło mu wybraną. Tak oto Zgromadzenie Narodowe dokonało elekcji pierwszego prezydenta Rzeczypospolitej. Wkrótce potem rozpętała się straszliwa burza, która zachwiała fundamentami młodej polskiej demokracji.

Nagonka

Na wieść o zwycięstwie Narutowicza partie prawicowe z endecją na czele wpadły w histerię, rzucając pod adresem nowo wybranego prezydenta serię oskarżeń. Prasa endecka siała wrogą propagandę, podburzając naród do masowego bojkotu głowy państwa. 10 grudnia ówczesna „Rzeczpospolita” opublikowała artykuł pod wymownym tytułem „Ich prezydent”, w którym redaktor naczelny dziennika, Stanisław Stroński, pisał, że Narutowicz został narzucony większości polskiej i narodowi polskiemu przez obce narodowości: Żydów, Ukraińców i Niemców. Kwestionował prawo „polityka-nieboraka”, jak określił Narutowicza, do reprezentowania Polski na forum międzynarodowym, zarzucając mu postawę proniemiecką podczas wojny oraz nieprzychylny stosunek do Francji i Wielkiej Brytanii, którym to Polacy mieli zawdzięczać odzyskanie nieodległości. Ten „bezmyślny, wyzywający i jątrzący” werdykt Zgromadzenia Narodowego wytworzył zdaniem Strońskiego „stan rzeczy, z którym większość polska musi walczyć i na podstawie którego żadną miarą nie stanie do pracy państwowej, bo byłoby to utrwaleniem zastoju i zagładą pojęć, którymi stoją narody” – grzmiał.

Czytaj więcej

Pohańbiona tradycja

Prawicowi publicyści prześcigali się w wymyślaniu patetycznych sformułowań, odwołujących się do Narodu przez wielkie „n”. Najostrzej bodaj pisała, również w „Rzeczpospolitej”, Irena Pannenkowa: „Jak wskutek rozbicia i słabości Narodu Polskiego ostatni król Rzeczpospolitej został narzucony przez wroga zewnętrznego, tak samo wskutek tegoż samego nieszczęsnego rozbicia Rzeczpospolitej odrodzonej pierwszy prezydent został narzucony przez dążące do destabilizacji siły odśrodkowe tożsame z mniejszościami narodowymi”. Z kolei „Gazeta Poranna” wprost zagrzewała ludzi do walki: „Zwyciężona została nie prawica, ale Polska, właściwie Naród Polski jako gospodarz i suweren własnego państwa. (…) Walka o Polskę i prawa Narodu Polskiego trwa dalej i w walce tej Naród Polski musi być zwycięzcą”.

Przypadek

Odpowiedzialnością, jak pisał Stroński, za wybór „uderzający w godność Narodu Polskiego” opiniotwórcze kręgi prawicy obarczyły PSL-Piast. Ludowcy spotkali się z oskarżeniem, że z braku woli porozumienia z większością polską ugięli się przed żądaniami mniejszości narodowych. Nazajutrz po wyborach w „Rzeczpospolitej” ukazało się specjalne oświadczenie, w którym członkowie Chrześcijańskiego Związku Jedności Narodowej [ChZJN, pot. Chjena, koalicja trzech partii: Związku Ludowo-Narodowego (endecji), Stronnictwa Chrześcijańsko-Narodowego oraz Chrześcijańskiej Demokracji] wyrazili ostry sprzeciw wobec elekcji Narutowicza. Określili ją jako „ciężką zniewagę wyrządzoną pokoleniom, które walczyły o niepodległość, i groźne znamię rozstroju”. Stanowisko to, utrzymane w tonie totalnej negacji, zapowiadało odmowę jakiejkolwiek współpracy z rządami powoływanymi przez prezydenta jakoby narzuconego przez obcy żywioł etniczny.

Naczelnik Państwa Józef Piłsudski w rozmowie z prezydentem elektem Gabrielem Narutowiczem. Warszawa,

Naczelnik Państwa Józef Piłsudski w rozmowie z prezydentem elektem Gabrielem Narutowiczem. Warszawa, Belweder, 10 grudnia 1922 r.

Niday Picture Library/Alamy Stock Photo/be&w

Trzeba powiedzieć, że ów atak był przejawem gigantycznej hipokryzji Chjeny, która w trakcie elekcji zastosowała teoretycznie sprytną, a faktycznie zgubną dla siebie taktykę. Spodziewała się bowiem, że do ostatecznej konfrontacji dojdzie między Wojciechowskim a jej faworytem, Zamoyskim, przy czym ten drugi niestety przegra. Dlatego chciała prewencyjnie utrącić Wojciechowskiego i wykonała manewr, który odpowiednio ukształtował sytuację: w czwartej turze przerzuciła kilkadziesiąt głosów na – jak mniemała niemającego szans – Narutowicza, eliminując tym samym Wojciechowskiego. Szalbierstwo Chjeny zostało wszakże ukarane, gdyż błędne okazało się założenie, które brała za pewnik, że PSL-Piast, po odpadnięciu ich kandydata, poprze Zamoyskiego. Tak się nie stało i wpadła we własne sidła.

Pierwszy prezydent II RP został „wybrany niejako przez przypadek, a przypadek rodzi zdumienie, niepewność i niepokój” – pisał na łamach „Rzeczpospolitej” Marian Grzegorczyk. Rzeczywiście, gdyby Chjena nie poparła taktycznie Narutowicza tylko po to, by pozbyć się Wojciechowskiego, to najprawdopodobniej ten ostatni byłby zatriumfował. A tak wygrał Narutowicz i choć skupił większość głosów, to niestety zadecydowała o tym ulotna koniunktura, niemająca nic wspólnego z realnym układem sił w parlamencie. Na pewno Polska potrzebowała prezydenta cieszącego się poważaniem i autorytetem w całym społeczeństwie. Dlatego żal, że konstytucja marcowa nie przewidywała bezpośrednich wyborów prezydenckich, w których suweren sam wyłoniłby zwycięzcę. To zamknęłoby usta wszystkim niezadowolonym.

Wspomniany Marian Grzegorczyk przypuścił atak pośrednio – nie na osobę samego Narutowicza, lecz na sposób, w jaki został on wybrany: „Sposób ten, chociaż prawny i prawomocny, chociaż zgodny z konstytucją, zawiera rzecz jedną, której zrozumieć i z którą pogodzić się nie może żaden Polak. O wyborze prezydenta rozstrzygnięto poza plecami Narodu Polskiego. Litera prawa stoi za parlamentem, ale honor narodowy, poczucie zbiorowej godności polskiej nie stoi po jego stronie. Narzucił go przypadek, a przypadek ten stał się narzędziem w rękach niepolskich”. Zapomniał dodać, że ten „przypadek” wyniknął z kombinacji arytmetycznych Chjeny.

„Niech żyje prezydent Narutowicz!”

Lewica obrała kurs na obronę głowy państwa. Dziennikom prawicowym, uprawiającym agresywnie nacjonalistyczną propagandę, ripostowały tytuły robotnicze. Tygodnik „Naprzód” opublikował apologetyczny artykuł zatytułowany „Niech żyje prezydent Narutowicz!”. Nie przebierając w słowach, krakowski organ PPS oskarżył „mafię klerykalno-endecką” o rozpętanie „orgii warcholstwa”. Działania inspirowane przez środowiska prawicowe porównał do pieniactwa i prywaty szlachty polskiej, która swoją postawą doprowadziła niegdyś do upadku państwa: „Jak w dawnej Polsce w każdej elekcji powstawała konfederacja, rokosz, wojna domowa (…), tak samo i teraz Chjena (…) rzuciła hasło rokoszu, poniewierania głowy państwa, nie licząc się zupełnie z wrażeniem kompromitującym Polskę za granicą. (…) Warcholstwo polskie jest nieśmiertelne, a tkwiący w narodzie polskim duch waśni – nieuleczalną chorobą”.

Polemizując z prawicowymi dziennikami, można by zapytywać, czy zaufanie mniejszości narodowych do Narutowicza było czymś uwłaczającym. W istocie rzeczy prawica nigdy nie zadała sobie trudu, by dostrzec i docenić jego dokonania dla Polski, by spojrzeć na niego, jak na obywatela prawego i oddanego ojczyźnie. Wolała szerzyć stereotyp „ich prezydenta”, ateisty i masona. Wprawdzie przez wiele lat mieszkał Narutowicz za granicą, w Szwajcarii, gdzie wyemigrował z przyczyn zdrowotnych, na obczyźnie zrobił jednak wielką karierę jako światowej sławy ekspert w dziedzinie budowy elektrowni wodnych, rozsławiając swymi pracami imię Polski. W czasie I wojny światowej podjął działalność charytatywną na rzecz rodaków, a w 1918 r. powrócił do odrodzonej Rzeczypospolitej.

Wrzenie ulicy

Przegrawszy w parlamencie, Chjena przeniosła walkę na ulicę. Rozjuszona wynikiem wyborów zwołała istne pospolite ruszenie i wezwała naród do niedopuszczenia do złożenia ślubowania przez Narutowicza. Demonstracje i incydenty uliczne wybuchły jeszcze 9 grudnia, by osiągnąć apogeum w dniu zaprzysiężenia 11 grudnia. Kilkunastotysięczny tłum zbierający się od rana na placu Trzech Krzyży zamknął wszystkie ulice wiodące do gmachu Sejmu, by uniemożliwić prezydentowi elektowi, posłom lewicy i mniejszości narodowych wzięcie udziału w uroczystości zaprzysiężenia. Aleje Ujazdowskie przedzielała barykada zaimprowizowana z ławek ściągniętych z pobliskiego parku. „Tłum powitał zatrzymanego prezydenta wrogimi okrzykami, gwizdem, przekleństwami, wnet posypały się zbite grudy śniegu. Kilka takich grud trafiło prezydenta, paru zuchwalców z kijami wskoczyło na stopnie powozu. Mocnym ruchem strącił ich szef protokołu Stanisław Przeździecki” – pisał Władysław Pobóg-Malinowski w „Najnowszej historii politycznej Polski”.

Gabriel Narutowicz dotarł do Sejmu, gdzie już bez przeszkód złożył ślubowanie. Na ulicy tymczasem emocje sięgnęły zenitu. Doszło do starcia nacjonalistycznie nastawionych manifestantów z bojówkami socjalistycznymi, w wyniku czego cztery osoby poniosły śmierć. Prawicowi publicyści ze Strońskim na czele solidaryzowali się z poruszonym tłumem i wezwali do kontynuowania narodowej krucjaty przeciwko anarchicznym siłom odśrodkowym. W związku z wypadkami z 11 grudnia premier Julian Nowak zdymisjonował ministra spraw wewnętrznych Antoniego Kamieńskiego.

Marzyciel czy pragmatyk?

Być może Gabriel Narutowicz powinien był dobrowolnie ustąpić i pozwolić Zgromadzeniu Narodowemu powierzyć urząd głowy państwa kandydatowi akceptowanemu przez ogół społeczeństwa. Miał jednak silny charakter i nie myślał ustępować pod presją ulicy. „Nie mogę się już cofnąć – mówił 10 grudnia Maciejowi Ratajowi – bo byłoby to cofaniem się przed ulicą i tworzeniem precedensu zgubnego”. Wysunięcie jego kandydatury przez PSL-Wyzwolenie zaskoczyło go. Początkowo zamierzał odmówić, dopiero po namyśle przyjął propozycję. Narutowicz nie był człowiekiem lewicy. Ciążyła mu sytuacja, w której na skutek ataków prawicy stał się w oczach opinii publicznej osobą niegodną urzędu prezydenta, wrogiem publicznym nr 1. Pragnąc rozładować nieprzychylne mu nastroje społeczne, gotów był pójść na kompromis z prawicą i zaprosić ją do współpracy. Zdawał sobie sprawę, że w interesie państwa rząd powinna tworzyć koalicja, która w świetle wyborów parlamentarnych z 1922 r. miała największe szanse utrzymania się u władzy. Wiedział, że większość, która go namaściła, zrodziła się z przypadku i niepodobna, by przetrwała. Rozumował racjonalnie i jako jeden z nielicznych w tej dramatycznej sytuacji zachował zimną krew wobec fali wydarzeń, która spychała kraj ku nieuchronnej konfrontacji. „Los – pisze Tomasz Nałęcz – pozwolił Narutowiczowi wykonać zaledwie kilka ruchów, ale wszystkie były przemyślane i zręczne. Każdy zdradzał rękę wytrawnego polityka, nie szlachetnego marzyciela, jakim chciała widzieć prezydenta późniejsza legenda”.

Początkowo wysunął Narutowicz ideę utworzenia gabinetu pozaparlamentarnego pod prezesurą Ludwika Darowskiego. Kiedy misja tegoż, jako człowieka centrolewicy, okazała się niewykonalna, spróbował innego sposobu: starał się znaleźć kandydata centroprawicowego, którego z kolei mogłaby zaakceptować lewica. Taka osobą był Leon Pluciński, umiarkowany działacz narodowy, wsławiony raczej służbą obywatelską niż oddaniem stronnictwu, niewyeksploatowany w intrygach sejmowych. Jeśli udałoby się Narutowiczowi takowy rząd sformować, to spacyfikowałby sytuację, a może nawet wyrósłby na męża opatrznościowego w targanym waśniami partyjnymi kraju. Czas zdawał się działać na jego korzyść: Pluciński przyjął ofertę, nawet arcybiskup Aleksander Kakowski udzielił Narutowiczowi swojego błogosławieństwa. Ten dobry dla Polski plan przekreśliła tragiczna śmierć Narutowicza.

Zbrodnia

16 grudnia czara nienawiści przelała się. W ten mroźny piątek prezydent Narutowicz przybył na uroczystość otwarcia dorocznej wystawy malarskiej w warszawskiej Zachęcie. W towarzystwie prezesa galerii i na oczach tłumnie zgromadzonej publiczności Narutowicz zwiedzał kolejne sale, oglądając obrazy. W pewnej chwili jeden z obecnych podszedł do niego i wyjąwszy rewolwer oddał cztery strzały. Następnie przyłożył sobie narzędzie zbrodni do skroni, by piątym strzałem odebrać sobie życie. Po paru sekundach opuścił jednak rękę, z czego skorzystali inni obecni, aby go obezwładnić. Narutowicz stracił przytomność i osunął się na podłogę. Obecni na inauguracji wernisażu dwaj lekarze natychmiast pospieszyli mu z pomocą. Niestety, strzały przeszły przez płuca, wywołując krwotok wewnętrzny, co uniemożliwiło ratunek bez specjalistycznej aparatury medycznej. Pogotowie przyjechało zbyt późno. Gdy lekarze stwierdzili stan beznadziejny, jeden z księży obecnych na sali udzielił umierającemu absolucji. Kilka minut później Gabriel Narutowicz skonał. Zwłoki prezydenta zostały owinięte w biało-czerwony sztandar i przetransportowane z honorami wojskowymi do Belwederu.

Złożenie trumny z ciałem prezydenta Narutowicza w krypcie katedry św. Jana na Starym Mieście. Warsza

Złożenie trumny z ciałem prezydenta Narutowicza w krypcie katedry św. Jana na Starym Mieście. Warszawa, 22 grudnia 1922 r.

Alamy Stock Photo/be&w

Policja obsadziła cały gmach Zachęty, poddając ścisłej kontroli wszystkich obecnych. Zabójcą okazał się Eligiusz Niewiadomski, artysta malarz, były szef sekcji plastycznej w Ministerstwie Kultury i Sztuki. W środowisku artystycznym Warszawy uchodził za człowieka niezrównoważonego psychicznie i chorobliwie ambitnego. Został niezwłocznie aresztowany.

„Ciszej nad tą trumną”

W myśl konstytucji obowiązki głowy państwa tymczasowo przejął marszałek Sejmu Maciej Rataj, który jeszcze tego samego dnia powołał nowy rząd Władysława Sikorskiego. 20 grudnia Zgromadzenie Narodowe wybrało na prezydenta Stanisława Wojciechowskiego. Wszystkie siły polityczne na łamach swoich organów prasowych potępiły zbrodnię na Gabrielu Narutowiczu. Socjaliści jednoznacznie wskazali winowajcę: „Prywata Chjeny posunęła się w swej zaciekłości do zbrodni” („Naprzód”); „Stronnictwa prawicowe, szermujące hasłem Bóg i Ojczyzna, rzuciły się w szale wściekłości na najwyższe instytucje państwowe” („Robotnik”).

Wyjątkowo przyzwoicie zachował się Stanisław Stroński, który uprzednio tak zaciekle krytykował wybór Narutowicza. „Gdy pierwszy urzędnik i najwyższy przedstawiciel państwa padł ofiarą zamachu dokonanego niewątpliwie z pobudek politycznych, całe społeczeństwo bez względu na przekonania i takie czy inne poglądy o działalności politycznej zamordowanego Prezydenta widzi w nim obywatela, który padł na pierwszym posterunku państwa, i u trumny jego pochylają się wszystkie ciała w czci i żałobie” – pisał w „Rzeczpospolitej”. Jednocześnie apelował o zgodę narodową i zaprzestanie rzucania wzajemnych oskarżeń w tym dramatycznym momencie: „Więc ciszej, dużo ciszej nad tą trumną, w żałobie, w skupieniu, w głębokim zastanowieniu nad wszystkim, czego szargać, szarpać i gwałcić nie wolno”.

Wypowiedź to, owszem, pozytywna, lecz sama retoryka nie zmyła krwi z rąk endecji, tym bardziej że inne tytuły prawicowe niby potępiły zbrodnię, ale zachowywały się tak, jakby ona – dokonana przecież pod wpływem nagonki prasowej – niczego ich nie nauczyła. Rozgrzeszały naród rzekomo zmuszony do naturalnego i żywiołowego sprzeciwu wobec pogwałcenia jego praw. Jak przedtem oskarżały mniejszości narodowe o wybór Narutowicza, tak teraz – o sprowokowanie zamachu na niego. To one, a nie Chjena, miały być odpowiedzialne za mord na Narutowiczu, gdyż doprowadziły naród do stanu wrzenia, stawiając go przed dylematem wyboru między sentymentem narodowym a poszanowaniem reguł prawa. „Naród to żywioł, którego spontaniczne reakcje przejawiają się także w czynach ludzi niezrównoważonych” – czytamy w „Gazecie Warszawskiej”. Tego rodzaju narracja zakłamywała fakt, kto naprawdę wywołał kampanię nienawiści.

Gdzieś pośrodku, jak zwykle, sytuowali się ludowcy, którzy nie wdając się w kontrowersje wokół kwestii odpowiedzialności za śmierć Narutowicza, ograniczyli się do ostrzeżenia: „W Polsce źle się dzieje i trzeba zejść z drogi, na którą wszedł naród, jeśli nie mamy się znowu stoczyć w przepaść niewoli” – pisał tygodnik „Piast”.

Epilog

Pogrzeb Gabriela Narutowicza odbył się 22 grudnia 1922 r. Kondukt żałobny przeszedł w milczeniu ulicami stolicy na plac Zamkowy. We mszy żałobnej, celebrowanej przez abp. Kakowskiego, udział wzięły najwyższe władze państwowe, przedstawiciele korpusu dyplomatycznego, delegacje partii politycznych, związków zawodowych i organizacji społecznych oraz tłumy warszawian. Zwłoki pierwszego prezydenta Rzeczypospolitej spoczęły w krypcie katedry św. Jana na Starym Mieście.

Tydzień później przed Sądem Okręgowym w Warszawie rozpoczął się proces Eligiusza Niewiadomskiego. Zabójca prezydenta Narutowicza zeznał, że nie żałuje swojego czynu i powtórzyłby go „dla dobra Polski”. Wobec braku skruchy oskarżonego i jakichkolwiek okoliczności łagodzących 10 stycznia 1923 r. orzeczono karę śmierci. Nowo wybrany prezydent Stanisław Wojciechowski nie skorzystał z przysługującego mu prawa łaski: „Ani w sumieniu, ani w aktach nie znajduję motywów do zmiany wyroku sądowego” – powiedział. 31 stycznia wyrok wykonano. W kręgach nacjonalistycznych długo żywy był jeszcze kult Niewiadomskiego jako bohatera narodowego, który zginął śmiercią męczeńską.

Wydarzenia grudniowe związane z elekcją, kilkudniowym urzędowaniem i tragiczną śmiercią Gabriela Narutowicza zadały cios odradzającemu się po 123 latach niewoli państwu polskiemu. Ostatnie tygodnie 1922 r. pokazały, jak trudno budować demokrację i praworządność w narodzie pozbawionym przez kilka pokoleń państwowości i możliwości swobodnego uczestniczenia w życiu politycznym, a nade wszystko w narodzie przesiąkniętym odwiecznym duchem waśni. 100 lat później retoryka polityczna jest nie mniej brutalna, a Polska podzielona na dwa wrogie obozy. Historia niczego nas, Polaków, nie nauczyła.

Jednym z pierwszych zadań, jakie stanęły przed Zgromadzeniem Narodowym pierwszej kadencji odrodzonej Rzeczypospolitej, był wybór głowy państwa. Wobec rezygnacji Józefa Piłsudskiego z ubiegania się o prezydenturę wszystkie siły polityczne wysunęły swoich faworytów. W ten sposób 9 grudnia 1922 r. aż pięciu kandydatów stanęło w szranki wyborcze. Pepeesowiec Ignacy Daszyński i kandydat mniejszości narodowych Jan Baudouin de Courtenay odpadli jako pierwsi. Zostali trzej: związany z prawicą hrabia Maurycy Zamoyski, zgłoszony przez PSL-Piast Stanisław Wojciechowski oraz popierany przez PSL-Wyzwolenie, a także (po klęsce ich kandydatów) przez lewicę i mniejszości narodowe – Gabriel Narutowicz. Do decydującej rozgrywki doszło dopiero w piątej turze, gdy na placu boju pozostali już tylko Zamoyski i Narutowicz. Wynik elekcji ważył się do ostatniej chwili i jedynie dzięki głosom Piasta szala przechyliła się na stronę Narutowicza. Ludowcy stanęli przed trudnym wyborem: z jednej strony z przyczyn ideologicznych trudno by im było uzasadnić poparcie arystokraty i największego posiadacza ziemskiego w Rzeczypospolitej, z drugiej – nie uśmiechało im się głosowanie na kandydata nielubianego, bo konkurencyjnego, lewicowego „Wyzwolenia”. Sam Wincenty Witos skłaniał się ku Zamoyskiemu, ale napotkał opór w swoim ugrupowaniu, którego członkowie odmówili głosowania „na hrabiego”. W rezultacie Narutowicz zdobył 289 głosów, co – przy 227 oddanych na jego rywala – zapewniło mu wybraną. Tak oto Zgromadzenie Narodowe dokonało elekcji pierwszego prezydenta Rzeczypospolitej. Wkrótce potem rozpętała się straszliwa burza, która zachwiała fundamentami młodej polskiej demokracji.

Pozostało 91% artykułu

Ten artykuł przeczytasz z aktywną subskrypcją rp.pl

Zyskaj dostęp do ekskluzywnych treści najbardziej opiniotwórczego medium w Polsce

Na bieżąco o tym, co ważne w kraju i na świecie. Rzetelne informacje, różne perspektywy, komentarze i opinie. Artykuły z Rzeczpospolitej i wydania magazynowego Plus Minus.

Historia Polski
Kalisz 1914. Kronika zagłady miasta
Historia Polski
Zmarł Leszek Moczulski, prorok Polski niepodległej
Historia Polski
Leszek Moczulski nie żyje
Historia Polski
Dlaczego polski królewicz nie został carem
Historia Polski
Polskie skarby odnalezione w zagranicznych bibliotekach