Scena 1. Kościół św. Marcina w Połańcu, noc z 24 na 25 grudnia 1976 r.
Człowiek obok człowieka – nieduża neogotycka świątynia w Połańcu jest wypełniona niemal po brzegi. Ludzie w okolicy są bogobojni i na pasterkę chodzą chętnie. Przeważają miejscowi, ale jak co roku zjawiło się także wielu mieszkańców okolicznych wsi. Modlitwa. Kolędy. „Lulajże Jezuniu", zaraz potem pięknie i z przytupem zaśpiewane „Dzisiaj w Betlejem". Jest wesoło, radośnie. Niektórym uczestnikom mszy szumi jeszcze w głowie alkohol wypity podczas kolacji wigilijnej. Ci, którym „procentów" jeszcze mało, ukradkiem wymykają się z kościoła, by przyłączyć się do tych, którzy piją wódkę w zaparkowanych wzdłuż pobliskich uliczek autokarach. Taka miejscowa tradycja. Niby wszystko jak co roku, ale ta pasterka jest inna. Gdyby ktoś zjawił się wtedy w połanieckiej świątyni z kamerą i w zbliżeniu nagrał twarze uczestników mszy, na spowolnionym obrazie z pewnością dostrzeglibyśmy, że coś tu nie gra, że niektóre osoby obecne są na mszy tylko ciałem, lecz nie duchem, że zerkają gdzieś ukradkiem, że jest w nich jakaś niepewność, że niektórzy wyśpiewują „Wśród nocnej ciszy" czy „Bóg się rodzi, moc truchleje" z jakąś przesadną żarliwością. Ich myśli krążą bowiem gdzie indziej. Gdzieś po drodze z Połańca do rodzinnego Zrębina. W miejscu, gdzie niespełna godzinę wcześniej widzieli rzeczy, które nigdy nie powinny się wydarzyć. Tam, gdzie przysięgali na krzyż i krew, że nigdy tej mrocznej tajemnicy nie zdradzą.
Przysięgał także Henryk Witek, który pod chórem w innym kościele, w pobliskiej Beszowej, śpiewa „Pójdźmy wszyscy do stajenki" najgłośniej jak potrafi – niech miejscowe baby go zauważą i zapamiętają. Ci, którzy go tu przywieźli, zapewniali, że to będzie dobre alibi. W myślach gani się jednak za głupią ciekawość, za to, że włączył tę cholerną latarkę, której światło, choć słabe, pomogło tamtym dopaść Kryśkę. „Lepiej mi było siedzieć po cichu z pozostałymi w autobusie" – myśli Witek i śpiewa jeszcze głośniej.
Wizja lokalna we wsi Zrębin: między milicjantami stoją oskarżeni. Listopad 1978 r.
Scena 2. Około pół godziny wcześniej. Niebieski autokar marki San H100 stoi na poboczu drogi z Połańca do Zrębina
W drzwiach autobusu stoi Stanisław Kulpiński i krzyczy: „Kto wyjdzie, tego spotka ten sam los". W środku pojazdu panuje zaduch, śmierdzi alkoholem i zakąską. Po niemal godzinnej libacji pod kościołem w Połańcu 30 pasażerów ma już mocno w czubie. Wszyscy, bez wyjątku, nawet miejscowy ormowiec i sołtys. Groźby samozwańczego cerbera blokującego drzwi pojazdu i mrożące krew w żyłach krzyki, które przez kilkanaście minut dobiegały z zewnątrz, sprawiły jednak, że część z nich wyrwała się z pijackiego amoku. Kilka chuchnięć na zmrożoną szybę pozwoliło śledzić krwawy spektakl rozgrywający się na zewnątrz. W końcu Kulpiński nakazuje wszystkim przejść do stojącego obok autosana. Tam już czeka na nich Sojda. W ręku trzyma różaniec z dużym drewnianym krzyżem i obrazek Matki Boskiej. Unosi obrazek ponad głowę i grobowym głosem oświadcza: „Powtarzajcie za mną: przysięgam na swoją krew i na ten święty krzyż, że niczego tutaj nie widziałem. Tak mi dopomóż Bóg". I jeszcze dodaje złowrogo: „Inaczej skończycie jak Kalitowe dzieci". Klękają. Przysięgają. Nikt nie protestuje. Ale to jeszcze nie koniec. Przysięgę trzeba przypieczętować własną krwią, aby nabrała mocy. „Król Zrębina" każdemu daje do pocałowania krzyż, nakłuwa palec agrafką i każe odcisnąć krwawy ślad na białej kartce papieru. Przy okazji w kieszeniach kurtek i palt pasażerów sana lądują grube zwitki banknotów. Dziwaczny rytuał sprawia, że sprawcy bestialskiego mordu popełnionego na 18-letniej Krystynie Łukaszek, od pięciu miesięcy noszącej pod sercem nowe życie, jej mężu Stanisławie i 12-letnim bracie Krystyny Mieciu Kalicie czują się bezkarni i wszechmocni.
Scena 3. Około 15 minut wcześniej, to samo miejsce przy drodze na Zrębin
Jest zimno i ciemno. Sylwetki trzech osób idących skrajem ośnieżonej drogi są ledwo widoczne. W oddali widać już jednak światła Zrębina, celu ich wędrówki. Krysia Łukaszek nie cieszy się jednak na myśl, że zaraz znajdzie się w domu. Przecież opuściła pasterkę wraz z mężem i młodszym bratem, bo jej szwagierka szepnęła jej w pewnym momencie do ucha: „Krycha, twój ojciec rozrabia w domu po pijaku, wracajcie szybko do chałupy". Chcieli podjechać autokarem, ale pijani mężczyźni w środku, z wujem Sojdą na czele, nie zgodzili się. A że to tylko 4 kilometry, ruszyli piechotą...