Zakon Maltański zaistniał w Jerozolimie, po jej utracie trwał w Akce, potem na Cyprze, kolejną przystanią była wyspa Rodos, potem Malta, i to również nie na zawsze. Bezpowrotnie tracił kolejne siedziby swojego państwa. Dzisiaj i my czujemy, że nasz dotychczasowy świat się rozpada.
Jeszcze niedawno martwiliśmy się tym, że upadają gusta, gdy muzycznym idolem staje się król disco polo albo uliczni siłacze przepasani biało-czerwoną flagą uzyskują status narodowych patriotów. Dziwimy się, gdy przekarmiony ośmiolatek otrzymuje w prezencie na pierwszą komunię elektryczną hulajnogę tak, by poczuł radość, a nie Boga, i by nie musiał już odpychać się nogą. Martwimy się, widząc zakochaną parę wpatrzoną nie w siebie, lecz w smartfony. Protestujemy przeciw czynieniu z tupeciarstwa, a czasem zwykłego chamstwa, cnoty. Widzimy, że polityczna kłótnia demoluje zwykłe rodziny, tworząc wzorzec „dialogu" bez porozumienia. Mamy pewność, że upadek kościelnego hierarchy depcze najświętsze wartości i niszczy dalej, niż sięga mur świątyni.