Nocy z 12 na 13 grudnia nie przeżyłam tak bardzo. Po prostu przyszli i zabrali męża. Wiele razy wcześniej go zabierali. Czym dla mnie, dla mojej rodziny, jest stan wojenny, dotarło do mnie później.
Wstyd mi się przyznać, ale nie przywiązuję większej wagi do tego dnia. Nie przeżyłam tej nocy w jakiś tragiczny sposób. Nie dochodziło do mnie, co się rzeczywiście dzieje. Od powstania „Solidarności” męża praktycznie nie było w domu. Ciągłe narady, spotkania z władzą, wyjazdy w Polskę. A przecież mieliśmy sześcioro małych dzieci. Najmłodsza Ania urodziła się w 1980 r., a ja wtedy, w grudniu, byłam w ósmym miesiącu ciąży. Miałam zupełnie inne myśli. Gdyż to ja zajmowałam się naszymi dziećmi, na tym polegały moje codzienne obowiązki. A może byłam w jakimś takim półśnie, odrętwieniu? I myślałam tylko o dziecku, które ma się niebawem urodzić, i o tych, które już są i którymi muszę się zająć.
Nigdy nie czekałam na męża. Gdy zbliżała się noc, a dzieci już spały, wykorzystywałam te chwile, żeby odpocząć i też zasnąć. Tak było i tej nocy. Też nie czekałam na męża, który był w Stoczni Gdańskiej na obradach władz „Solidarności”. Gdy wrócił, mówił niewiele. Powiedziałam, że nie działa telefon. Odpowiedział, że „oni” coś tam przygotowują. Nie robił paniki. Zresztą nigdy nie stwarzał atmosfery jakiegoś zagrożenia. Był spokojnym człowiekiem.
Zasnęliśmy. Sen przerwała żona Mietka Wachowskiego. Zdenerwowana Marzena wyjaśniła, że go zamknęli. Uspokajaliśmy ją, że będzie dobrze. Poszliśmy spać, ale nie zasnęliśmy. Znów ktoś przyjechał z informacjami o zamykaniu ludzi. Później zjawiła się milicja. Dzwonili, pukali. Mąż nie otwierał.
Przed trzecią przyjechali panowie Tadeusz Fiszbach i Jerzy Kołodziejski (I sekretarz KW PZPR w Gdańsku i wojewoda gdański – red.). Zapraszali na rozmowy do Warszawy. Mąż odmówił, chciał, żeby najpierw wypuścili zamkniętych. Odjechali. Chwilę potem zaczęła się dobijać ekipa zomowców i cywilów z łomami, grożąc wyłamaniem drzwi. Dowiedzieli się, że nie otworzymy, dopóki nie wrócą Fiszbach z Kołodziejskim.