Czapka pana Fiszbacha

Pamiętam ten dzień - 13 grudnia 1981 - pisze żona Lecha Wałęsy

Publikacja: 04.02.2008 10:46

Czapka pana Fiszbacha

Foto: Rzeczpospolita

Red

Nocy z 12 na 13 grudnia nie przeżyłam tak bardzo. Po prostu przyszli i zabrali męża. Wiele razy wcześniej go zabierali. Czym dla mnie, dla mojej rodziny, jest stan wojenny, dotarło do mnie później.

Wstyd mi się przyznać, ale nie przywiązuję większej wagi do tego dnia. Nie przeżyłam tej nocy w jakiś tragiczny sposób. Nie dochodziło do mnie, co się rzeczywiście dzieje. Od powstania „Solidarności” męża praktycznie nie było w domu. Ciągłe narady, spotkania z władzą, wyjazdy w Polskę. A przecież mieliśmy sześcioro małych dzieci. Najmłodsza Ania urodziła się w 1980 r., a ja wtedy, w grudniu, byłam w ósmym miesiącu ciąży. Miałam zupełnie inne myśli. Gdyż to ja zajmowałam się naszymi dziećmi, na tym polegały moje codzienne obowiązki. A może byłam w jakimś takim półśnie, odrętwieniu? I myślałam tylko o dziecku, które ma się niebawem urodzić, i o tych, które już są i którymi muszę się zająć.

Nigdy nie czekałam na męża. Gdy zbliżała się noc, a dzieci już spały, wykorzystywałam te chwile, żeby odpocząć i też zasnąć. Tak było i tej nocy. Też nie czekałam na męża, który był w Stoczni Gdańskiej na obradach władz „Solidarności”. Gdy wrócił, mówił niewiele. Powiedziałam, że nie działa telefon. Odpowiedział, że „oni” coś tam przygotowują. Nie robił paniki. Zresztą nigdy nie stwarzał atmosfery jakiegoś zagrożenia. Był spokojnym człowiekiem.

Zasnęliśmy. Sen przerwała żona Mietka Wachowskiego. Zdenerwowana Marzena wyjaśniła, że go zamknęli. Uspokajaliśmy ją, że będzie dobrze. Poszliśmy spać, ale nie zasnęliśmy. Znów ktoś przyjechał z informacjami o zamykaniu ludzi. Później zjawiła się milicja. Dzwonili, pukali. Mąż nie otwierał.

Przed trzecią przyjechali panowie Tadeusz Fiszbach i Jerzy Kołodziejski (I sekretarz KW PZPR w Gdańsku i wojewoda gdański – red.). Zapraszali na rozmowy do Warszawy. Mąż odmówił, chciał, żeby najpierw wypuścili zamkniętych. Odjechali. Chwilę potem zaczęła się dobijać ekipa zomowców i cywilów z łomami, grożąc wyłamaniem drzwi. Dowiedzieli się, że nie otworzymy, dopóki nie wrócą Fiszbach z Kołodziejskim.

Wrócili i mąż ich wpuścił. Był już ubrany. Pamiętam jak dziś: weszli do kuchni, obaj byli mocno zdenerwowani. Fiszbach blady jak biały obrus. Kołodziejski w dwóch innych butach na nogach. Znów mówili, że mąż musi jechać na jakieś rozmowy. Nie wiem, czy im wierzył, czy nie. Zabrał się i poszedł z nimi. Nie pamiętam, co mówił do mnie, co ja mówiłam do niego. Po prostu go zabrali. W kuchni została czapka pana Fiszbacha.

Było już jasno. Może ósma, może dziewiąta rano. Pan Fiszbach wrócił. Mówił, że mąż jest na rozmowach w Warszawie. Powiedział, że jeśli będę miała jakieś problemy lub potrzebowała pomocy, żebym się do niego zgłosiła. Od początku zapamiętałam go jako wspaniałego człowieka. Utrzymujemy kontakt do dziś, zawsze dzwoni z życzeniami na święta, czasem się spotykamy.

Tego dnia po południu rozmawiałam z mężem z telefonu u wojewody. Mówił, że stan wojenny może potrwać nawet rok. Pojechałam pod zaczynającą strajk stocznię, gdzie spierano się, czy barykadować bramę. Stało pod nią wiele osób. Wśród nich dzieci. Pytałam się sama siebie, gdzie są ich rodzice, bo przecież jest stan wojenny.

W środę przyjechał z Warszawy jakiś pan z pytaniem, czy chcę widzieć męża. Była wtedy u mnie moja mama i znajome. Te panie płakały i prosiły mnie, wręcz błagały, żebym nie jechała, bo mnie porwą czy w ogóle coś strasznego się wydarzy.

Dotarliśmy gdzieś pod Warszawę. Ucieszyłam się, że to już, bo myślałam, że Bóg wie gdzie go wywieźli. Wyglądał dobrze. Mówił, że namawiają go do jakichś rozmów, żeby na coś wpłynął, chyba na to, żeby ludzie nie strajkowali.

Przez pierwszy miesiąc stanu wojennego panowała taka dziwna cisza. Poza nielicznymi nikt mnie nie odwiedzał. Jednych zamknęli, inni się ukrywali, a jeszcze inni, cóż, bali się. Listów też przychodziło niewiele. Ten list z wyrazami otuchy od Ojca Świętego, który pan przywiózł, podtrzymał mnie na duchu. Na Wigilię dotarł do męża.

Jak wspomniałam na początku, wszystko działo się jakby w jakimś półśnie. W marcu napisałam do władz, żeby wypuścili męża na chrzciny Ani. Długo żyłam nadzieją. Naiwnie. Dzień przed chrzcinami przyszedł proboszcz z kimś z Wydziału Wyznań. Od tego człowieka usłyszałam: nie. Byłam tak bardzo zdenerwowana, mówiłam różne rzeczy, także nieprzyjemne. Ale się trzymałam. Gdy wyszli, wszystko we mnie pękło i wylało się. Właśnie wtedy dotarł do mnie w pełni stan wojenny i zrozumiałam, że jestem zupełnie sama.

Nocy z 12 na 13 grudnia nie przeżyłam tak bardzo. Po prostu przyszli i zabrali męża. Wiele razy wcześniej go zabierali. Czym dla mnie, dla mojej rodziny, jest stan wojenny, dotarło do mnie później.

Wstyd mi się przyznać, ale nie przywiązuję większej wagi do tego dnia. Nie przeżyłam tej nocy w jakiś tragiczny sposób. Nie dochodziło do mnie, co się rzeczywiście dzieje. Od powstania „Solidarności” męża praktycznie nie było w domu. Ciągłe narady, spotkania z władzą, wyjazdy w Polskę. A przecież mieliśmy sześcioro małych dzieci. Najmłodsza Ania urodziła się w 1980 r., a ja wtedy, w grudniu, byłam w ósmym miesiącu ciąży. Miałam zupełnie inne myśli. Gdyż to ja zajmowałam się naszymi dziećmi, na tym polegały moje codzienne obowiązki. A może byłam w jakimś takim półśnie, odrętwieniu? I myślałam tylko o dziecku, które ma się niebawem urodzić, i o tych, które już są i którymi muszę się zająć.

Historia
Telefony komórkowe - techniczne arcydzieło dla każdego
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Historia
Paweł Łepkowski: Najsympatyczniejszy ze wszystkich świętych
Historia
Mistrzowie narracji historycznej: Hebrajczycy
Historia
Bunt carskich strzelców
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Historia
Wojna zimowa. Walka Dawida z Goliatem