Zawsze w takich sytuacjach przypomina mi się historia wyborów z 1948 r., kiedy popularność ubiegającego się o drugą kadencję prezydenta Harry'ego Trumana zaczęła topnieć z dnia na dzień, a jego przeciwnik – kandydat Partii Republikańskiej Thomas Dewey – wzywał do zmiany administracji wojennej, tak jak zrobili to Brytyjczycy.
Amerykanie zdawali się zgadzać z Deweyem. Wszystkie sondaże przedwyborcze wskazywały na spadek poparcia dla kandydatury Harry'ego Trumana. W badaniach Gallupa Truman miał poparcie zaledwie 36 proc. badanych. Tak mało miał później tylko Richard Nixon po wybuchu afery Watergate oraz Donald Trump (37 proc.) w czasie rozwoju epidemii koronawirusa SARS-CoV-2.
Latem 1948 r. czołowe tytuły prasy amerykańskiej publikowały wywiady z Thomasem Deweyem w takim tonie, jakby już był prezydentem Stanów Zjednoczonych. Z początkiem jesieni ruszyła nawet giełda republikańskich kandydatów na najważniejsze stanowiska w rządzie. Pewny wygranej Dewey szykował już swoje zwycięskie przemówienia i mowę inauguracyjną. Nawet gazety sympatyzujące z Partią Demokratyczną zamieszczały nagłówki z pytaniem: „Czy musimy być skazani jedynie na Trumana?". Zdumiewał fakt, że najbardziej obojętnym na tę prześmiewczą kampanię był sam prezydent. Truman nie zamierzał komentować tej fali krytyki, ale z charakterystycznym dla siebie spokojem kontynuował podróż wyborczą po miejscach, które nierzadko wzbudzały rozbawienie opinii publicznej. Bywało bowiem, że prezydencki pociąg zatrzymywał się w jakimś sennym górniczym miasteczku, gdzie nikt nie czekał na prezydenta z wiecem. Mimo to Truman wysiadał z pociągu, prężnym krokiem w asyście niewielkiej obstawy i z uśmiechem na ustach szedł główną ulicą do najbliższego baru, gdzie z miejscowymi bywalcami zjadał śniadanie, wypijał kawę i wypytywał się o ich życie, jakby mieszkał tu od lat. Na stację odprowadzał go już wiwatujący tłum. Reakcja głównego nurtu opinii publicznej na tę podróż wyborczą była pełna drwiny. Znani komentatorzy prasowi kpili sobie z jego nieobecności w wielkich miastach, pisząc: „Ciekawe, co zrobiłby Truman, gdyby żył?". Magazyn „Life" opublikował w tym czasie cały numer poświęcony Deweyowi. Wydawało się, że łamiąc zasadę niezależności politycznej, redakcja niemal koronowała republikanina, przesadnie wychwalając jego cechy przywódcze.
Polityczny los Trumana wydawał się przesądzony. Nawet wśród delegatów konwencji wyborczej Partii Demokratycznej panowało przekonanie, że w tym wyścigu z góry stawiają na przegranego konia. To „gęś przeznaczona do uboju" – stwierdziła po ostatecznym głosowaniu prawyborczym demokratyczna kongresmenka Clare Boothe Luce.
A jednak historia spłatała figla. Wieczorem 2 listopada 1948 r., kiedy kończył się dzień wyborczy, nikt już nie miał wątpliwości: 34. prezydentem USA zostanie na pewno stylizujący się na Clarka Gable'a gubernator Nowego Jorku, 46-letni Thomas Edmund Dewey. Tego dnia „The Wall Street Journal" zamieścił komentarz: „Będziemy tęsknić za naszym starym, małym Harrym". Podobno prezydent kładł się spać z przeświadczeniem, że przegrał te wybory. Bał się jedynie skali porażki. Nawet w prasie brytyjskiej ukazał się artykuł Alistaira Cooka o Trumanie pod znamiennym tytułem: „Studium porażki".