Czas. Zmierzyć niemierzalne

Czas. Jest z nami od zawsze. I choć – zagłębiając się w teorie fizyczne – można do jego upływu mieć podejście względne, to jednak najbardziej przekonuje nas jego bezsporność. Także w świecie sportu.

Publikacja: 11.01.2024 21:00

Zegar na przedwojennym stadionie Wisły Kraków służył także jako dodatkowa trybuna

Zegar na przedwojennym stadionie Wisły Kraków służył także jako dodatkowa trybuna

Foto: NAC

Citius, altius, fortius, czyli: szybciej, wyżej, mocniej – tak brzmi zawarte w trzech słowach motto współczesnego olimpizmu. Proste, ale jakże czytelne. W sporcie od zawsze przecież najważniejsze były szybkość, skoczność i siła. Aby jednak zwycięzca mógł odczuwać pełnię szczęścia z faktu bycia najlepszym, aby pokonani z godnością przyjęli porażkę, muszą być spełnione także inne kryteria. Wszyscy sportowcy muszą mieć równe szanse, nad przebiegiem ich zmagań muszą czuwać niezawiśli sędziowie, a osiągane przez zawodniczki i zawodników wyniki nie mogą budzić wątpliwości – ich prezentacja musi być poprzedzona perfekcyjnymi pomiarami.

„Jeśli pragniesz, me serce, o igrzyskach śpiewać…”

Już stoją na starcie. Przed nimi dystans jednego stadionu. Będą biec bez pokonywania żadnych zakrętów, łuków. Prosta droga do nieśmiertelności. Jeden stadion. 600 stóp olimpijskich. 192 metry. Z pobliskich pagórków i wzgórz, gdzie usytuowały się tysiące widzów, dochodzi lekki szmer emocji. Wszak finał zawsze wzbudza największe zainteresowanie. Wystartowali. Obłok piaszczystego pyłu, który wzniecili swym ruchem, podąża za nimi. Są już na półmetku. Bose stopy coraz szybciej uderzają w klepisko. Jeszcze tylko kilkanaście kroków, jeszcze kilka… Wreszcie meta. Kto wygrał? Oto on! Koroibos z Elidy.

Czytaj więcej

Sztuka olimpijska. Jakie wystawy czekają nas w 2024 roku?

Tak, puszczając nieco wodze fantazji, można opisać jedyną konkurencję pierwszych udokumentowanych starożytnych igrzysk olimpijskich. Działo się to w 778 r. p.n.e. w Olimpii. Jak nietrudno się domyślić, w trakcie zawodów nie dokonywano pomiarów czasu. Ludzkość znała już wtedy, co prawda, zegary słoneczne, jednak dla przeciętnego śmiertelnika pojęcie godziny, minuty, sekundy było całkowitą abstrakcją – czas odmierzano porami roku, fazami księżyca, wschodem i zachodem słońca… Wiele, wiele rzeczy miało zostać dopiero wynalezionych. Nie było liczydeł, wiatraków, cementu, papieru, a w alfabecie greckim nie była jeszcze znana litera Ω.

Antyczne igrzyska olimpijskie przetrwały do 393 r., kiedy to cesarz Teodozjusz I, uznając je za obrzęd pogański, zakazał ich organizacji. I trzeba było długich 15 wieków, aby za sprawą barona Pierre’a de Coubertina ponownie zaświeciła przepiękna olimpijska idea. Zapoczątkowane przez niego w roku 1896 igrzyska ery nowożytnej trafiły na podatny grunt. Sport, jako dziedzina życia, zaczął odgrywać coraz większą rolę i coraz większe znaczenie zaczęto przywiązywać do jak najdokładniejszego pomiaru czasu. Do 1928 r. sędziowie posługiwali się własnymi, niecertyfikowanymi chronometrami dowolnych marek. W 1932 r. na X Igrzyskach Olimpijskich w Los Angeles było już zupełnie inaczej.

Polskie tornado w wietrznym mieście

MKOl zdecydował, że za pomiar czasu odpowiedzialny będzie jeden wytwórca. Wybór padł na szwajcarską firmę Omega, która była już wówczas uznanym przedsiębiorstwem zegarmistrzowskim, a jej stopery uważano za najlepsze na świecie. Z Bienne, siedziby Omegi, wysłano do Kalifornii 30 certyfikowanych przez Obserwatorium w Neuchâtel urządzeń, na których uchwycono 17 (!) rekordów świata. Jeden z nich stał się udziałem reprezentantki Polski.

Czytaj więcej

Zegarki jak ciepłe bułeczki. Świetne wyniki sprzedaży szwajcarskich producentów

Jest 2 sierpnia 1932 r., godz. 16. Sześć zawodniczek staje na starcie biegu finałowego na 100 metrów. Wśród nich jest Stanisława Walasiewicz – Polka mieszkająca w Stanach Zjednoczonych. Amerykanie liczyli, że Stella Walsh, bo tak Walasiewicz nazywała się w swojej drugiej ojczyźnie, zdobędzie złoto dla nich. Ona wybrała jednak kraj swoich przodków, kraj, w którym przyszła na świat. Jest faworytką finału. Wszak zarówno w eliminacjach, jak i półfinale wyrównała rekord świata, uzyskując dwukrotnie czas 11,9 sekundy.

Już są na linii startu. Pada komenda „gotów” i… I prawie od razu słychać strzał startera. Zazwyczaj dzieje się tak dwie, trzy sekundy po komendzie. Walasiewicz, zaskoczona tą sytuacją, spóźnia start. Nie traci jednak zimnej krwi. Robi swoje. Początkowe straty maleją z każdym przebiegniętym metrem. Jeszcze dziesięć metrów do mety. Kto prowadzi? Chyba Walasiewicz. Pięć metrów do taśmy. Polka na czele! Wygra?! Musi wygrać. Wygrała! Czas: 11,9. W ciągu dwóch dni po raz trzeci uzyskuje taki sam wynik! Jest precyzyjna niczym stopery Omegi. Ten swoisty automatyzm opuszcza ją dopiero na podium. Tam zwycięża spontaniczność. Słuchając „Mazurka Dąbrowskiego”, Stanisława Walasiewicz płacze ze szczęścia. A nasz hymn, używając pewnej przenośni, staje się w Los Angeles przebojem. Dwa dni wcześniej został on bowiem odegrany na cześć innego wielkiego sportowca z kraju nad Wisłą.

Janusz Kusociński przyjechał do Los Angeles z jednym zamiarem – wygrać z Paavo Nurmim. Na kilka dni przed igrzyskami plan ten legł jednak w gruzach – Nurmi został wykluczony z zawodów ze względu na złamanie przepisów o amatorstwie (wówczas na igrzyskach mogli startować jedynie sportowcy nieprofesjonaliści). Wszelako nie oznaczało to, że teraz zwycięstwo przyjdzie „Kusemu” bez trudu – dwaj pozostali Finowie, Volmari Iso-Hollo i Lasse Virtanen, stanowili klasę samą w sobie.

Ruszyli. Kusociński, tradycyjnie mający w lewej ręce stoper, dyktuje tempo. Stawka 16 biegaczy rozciąga się. Polak cały czas prowadzi. Półmetek. Liczy się już tylko wielka trójka – Finowie i Kusociński. Ósmy kilometr. Iso-Hollo na czele, tuż za nim „Kusy”, Virtanen zostaje w tyle. Ostatnie okrążenie. Polak wyprzedza Fina. Zwiększa przewagę. Ostatnia prosta. Kusociński ogląda się za siebie. Raz, drugi, trzeci… Nie oglądaj się! Biegnij! Jeszcze 20 metrów. Polak nieco zwalnia. Jeszcze jedno spojrzenie do tyłu. Wreszcie meta. Jest! Złoto dla Polski. Bohater chciałby usiąść, ale nie może. Reporterzy z całego świata otoczyli go szczelnie. A nogi tak potwornie bolą! W końcu jest wolny. Ściąga buty. Spogląda na swoje stopy. Co widzi? Jedną wielką ranę. Nie dziwi go to, wszak potworny ból towarzyszył mu już od 15. okrążenia. Jak opisze to w swojej książce „Od palanta do olimpiady”, każde stąpnięcie odczuwał tak, jakby biegł po szpilkach. Ale dlaczego tak się stało? Czy to przez kalifornijski upał? Owszem, w pewnym sensie tak. Prawdziwym jednak powodem było to, że na swój najważniejszy bieg w życiu założył nowiusieńkie, wydawało się, bardzo wygodne buty…

Magiczne oko Omegi

Nie wiadomo, czy włodarze Omegi wiedzieli o kalifornijskich „przygodach” Janusza Kusocińskiego, ale jedno jest pewne: mieli świadomość, że nowości warto najpierw dobrze przetestować. Podczas Zimowych Igrzysk Olimpijskich w Sankt Moritz w 1948 r. wypróbowali więc prototyp kamery, która precyzyjnie utrwalała ruch na linii mety. Testy wypadły pozytywnie, dlatego kilka miesięcy później zdecydowano się na użycie jej na Igrzyskach Letnich w Londynie. Był to przysłowiowy strzał w dziesiątkę, a dokładnie w 10,3 sekundy. Taki bowiem czas uzyskał zwycięzca biegu na 100 metrów Harrison Dillard, choć spora część widzów oglądających tę konkurencję na żywo sądziła, że wygrał inny Amerykanin, faworyt zawodów Barney Ewell. Zresztą Ewell też był przekonany o swojej wiktorii, unosząc za metą ręce w geście zwycięstwa. Dokładna, trwająca około dziesięć minut analiza finiszu, wskazała jednak na Dillarda. To był prawdziwy przełom – nowoczesna technologia zaczynała zwyciężać z ludzkimi zmysłami. I choć być może nie wszyscy cieszyli się z tego powodu (no bo jak to: człowiek przegrywa z maszyną?), to najważniejsze okazało się jedno – wynik stumetrówki był sprawiedliwy. A Dillardowi jako pierwszy pogratulował sukcesu Barney Ewell.

Kamera do fotofiniszu z igrzysk w Sankt Moritz i Londynie w 1948 r.

Kamera do fotofiniszu z igrzysk w Sankt Moritz i Londynie w 1948 r.

Omega

Setne, tysięczne, dziesięciotysięczne

Sprzęt do fotofiniszu Omegi ewoluował z biegiem lat. Zwiększała się ilość możliwych do wykonania zdjęć na sekundę, aby w roku 2016 dojść do liczby 10 tysięcy. Jeszcze raz – 10 tysięcy zdjęć na sekundę! Nie do objęcia ludzką jaźnią. No bo skoro mrugnięcie okiem trwa około jednej trzeciej sekundy, to jak zarejestrować coś, co trwa kilka tysięcy razy krócej? Ba, przecież nawet różnicy jednej setnej sekundy między dwoma poruszającymi się ciałami nie mamy szans sobie wyobrazić. A co dopiero taką różnicę wychwycić gołym okiem?

W trakcie Zimowych Igrzysk Olimpijskich w Lake Placid w roku 1980 w indywidualnym biegu narciarskim na 15 kilometrów kandydatów do zwycięstwa było kilku, wśród nich Polak Józef Łuszczek. I choć nasz mistrz świata na tym dystansie z 1978 r. z Lahti pokazał naprawdę wysoką formę, to jednak nie on został bohaterem dnia. W ostatecznej rozgrywce liczyło się dwóch zawodników: Szwed Thomas Wassberg i Fin Juha Mieto – prawie dwumetrowy drwal z Finlandii, o którym Łuszczek mówił, że gdy czasem poklepał kogoś przyjacielsko po plecach, to ten ktoś mógł wylądować na ziemi.

Mieto jest już na mecie. Czas? Fantastyczny! 41 minut, 57 sekund i 64 setne. Jest liderem. Ostatnie pięć kilometrów przebiegł w genialnym tempie. Czy Wassberg da radę zrobić to samo? Nerwowe oczekiwanie na Szweda. W końcu się pojawia. Już zbliża się do mety. Zegar odmierza sekundy nieubłaganie. Tik-tak. 41:55, 41:56. Tik-tak, tik-tak. Stop! Wassberg na mecie: 41:57,63. Wygrywa z Finem o jedną setną sekundy! Na nartach, na dystansie 15 kilometrów! Juha Mieto podbiega do pochylonego, usiłującego zaczerpnąć powietrza Szweda. Klepie go po plecach. Z wyczuciem. Wassberg stoi więc dalej. Mieto podaje mu rękę. Szwed oczywiście odwzajemnia ten gest. Piękno i dramat sportu w pełnej krasie.

Wydarzenia z biegu na 15 kilometrów w Lake Placid wywołują mieszane odczucia. Dominuje jednak przekonanie, że to trochę nieludzkie, by jedna setna sekundy decydowała o zwycięstwie w morderczych biegach narciarskich. Władze FIS-u nie pozostają na to głuche i zmieniają przepisy – od tamtej pory czas w biegach narciarskich mierzy się (z wyjątkiem sprintów) z dokładnością do jednej dziesiątej sekundy. A ktoś żartobliwie dodaje, że to wszystko przez Omegę, bo była za dokładna.

Wielcy na wielkim ekranie

„Przewinień” związanych z dokładnością i dbałością o najdrobniejszy szczegół ma Omega na swoim koncie więcej. Oto kilka przykładów.

W roku 1964 w trakcie transmisji telewizyjnych z Zimowych Igrzysk Olimpijskich w Innsbrucku dzięki Omegaskopowi po raz pierwszy w historii igrzysk czasy osiągane przez zawodniczki i zawodników były na żywo prezentowane na dole ekranu.

W roku 1968 na olimpijskiej pływalni w Meksyku zastosowano panele dotykowe, których dotknięcie przez zawodników kończących wyścig powodowało wyłączenie zegara odmierzającego czas.

W roku 1984 w trakcie igrzysk w Los Angeles wdrożono przetestowany wcześniej system do wykrywania falstartu w biegach lekkoatletycznych.

Narciarskie Mistrzostwa Świata FIS Zakopane 1939. Komisja sędziowska z chronometrami Omegi w trakcie

Narciarskie Mistrzostwa Świata FIS Zakopane 1939. Komisja sędziowska z chronometrami Omegi w trakcie pracy

Omega

A jeśli komuś byłoby mało, to należałoby przenieść się do roku 1976 i igrzysk w Montrealu. To właśnie tam, na stadionie olimpijskim miała swój debiut ogromna elektroniczna tablica, na której nie dość, że prezentowano wyniki zawodów, to można było też pokazywać czarno-białe nagrania wideo. To na tym wielkim ekranie, który nosił nazwę Video Matrix Board, 29 lipca 1976 r. wyświetlono napis:

NOUVEAU RECORD OLYMPIQUE ET MONDIAL

NEW OLIMPIC AND WORLD RECORD

400 M FEMMES-WOMEN

I. SZEWINSKA POL

49.29

Bieg, w którym Irena Szewińska pobiła rekord olimpijski i świata, jest czymś, do czego można wracać w nieskończoność. Pani Irena biegła bowiem pięknie, majestatycznie, a równocześnie bardzo skutecznie. Rywalki wykruszały się sukcesywnie, a potem… A potem stało się to: „Ostatnia prosta. Już tylko dystans. Przed taśmą, przed metą, przed złotym medalem. Sześćdziesiąt metrów, pięćdziesiąt metrów. Coraz większa przewaga. Tak! Ona! Na pewno! Miażdżące zwycięstwo”. Tymi słowami Bohdan Tomaszewski opisał w transmisji telewizyjnej fenomenalny finisz fenomenalnej Ireny Szewińskiej. Była wielka. Największa.

Montrealski Video Matrix Board był protoplastą stadionowych telebimów, bez których trudno dziś sobie wyobrazić jakikolwiek szanujący się obiekt sportowy. Podobnie jak trudno sobie wyimaginować śledzenie meczu piłkarskiego bez możliwości spoglądania na zegar boiskowy.

Rok 1927 był dla polskiej piłki nożnej wyjątkowy – po raz pierwszy walka o mistrzostwo Polski toczyła się na zasadzie rozgrywek ligowych. Tytuł mistrzowski wywalczyła Wisła Kraków, grając piękny ofensywny futbol. Krakowianie w 26 meczach odnieśli 19 zwycięstw, aplikując rywalom 95 goli. Najlepszy strzelec Wisły Henryk Reyman został królem ligowych snajperów, zdobywając niepobite do dzisiaj 37 bramek. Jak na pierwszego zwycięzcę ligi przystało, wiślacy postarali się także o należytą mistrzowską oprawę – na swoim stadionie zamontowali ważący 90 kg zegar boiskowy marki Omega, którego średnica wynosiła półtora metra. Jak pisała ówczesna prasa, Kraków był „tem miastem w Polsce, które najpierwsze przystąpiło do budowy boisk sportowych o europejskim zakroju”.

Rok później Wisła, zdobywając po raz drugi z rzędu mistrzowską koronę, potwierdziła supremację w naszym kraju. Nie była już jednak odosobniona, jeśli idzie o posiadanie boiskowego chronometru – dołączyła do niej Polonia Warszawa, której kibice przesłali najwięcej kuponów w konkursie „Przeglądu Sportowego” na wskazanie ulubionego klubu. Nagrodą w plebiscycie był ufundowany przez Omegę zegar boiskowy. Polonia była pierwszym z kilku klubów obdarowanych przez Omegę. Konkursy były organizowane aż do 1939 r. (wówczas już pod egidą tygodnika „Raz, Dwa, Trzy”), a ostatnim zwycięzcą został Ruch Chorzów. I stało się trochę tak, jak niektórzy odczytują symbolikę Ω – koniec stał się równocześnie początkiem. Zegar Omega chorzowskiego Ruchu, szczęśliwie ocalony z zawieruchy II wojny światowej przez rodzinę polskich patriotów, jako jedyny z przedwojennych chronometrów stadionowych zachował się do dzisiaj. I ciągle odmierza czas.

Citius, altius, fortius, czyli: szybciej, wyżej, mocniej – tak brzmi zawarte w trzech słowach motto współczesnego olimpizmu. Proste, ale jakże czytelne. W sporcie od zawsze przecież najważniejsze były szybkość, skoczność i siła. Aby jednak zwycięzca mógł odczuwać pełnię szczęścia z faktu bycia najlepszym, aby pokonani z godnością przyjęli porażkę, muszą być spełnione także inne kryteria. Wszyscy sportowcy muszą mieć równe szanse, nad przebiegiem ich zmagań muszą czuwać niezawiśli sędziowie, a osiągane przez zawodniczki i zawodników wyniki nie mogą budzić wątpliwości – ich prezentacja musi być poprzedzona perfekcyjnymi pomiarami.

Pozostało 95% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Subskrybuj
Historia
Pomogliśmy im odejść z honorem. Powstanie w getcie warszawskim
Historia
Jan Karski: nietypowy polski bohater
Historia
Yasukuni: świątynia sprawców i ofiar
Historia
„Paszporty życia”. Dyplomatyczna szansa na przetrwanie Holokaustu
Historia
Naruszony spokój faraonów. Jak plądrowano grobowce w Egipcie
Materiał Promocyjny
Wsparcie dla beneficjentów dotacji unijnych, w tym środków z KPO