W bocznym ołtarzyku, między tradycyjnymi i przesadnie kanonicznymi wizerunkami świętych Jerzych i Mikołajów, znalazłem dziełko, z którego spoglądało na mnie kilkudziesięcioma smutnymi oczami liczne grono idealnie do siebie podobnych młodzieńców. Wszyscy w aureolach, powłóczystych szatach, z jednym tylko górującym nad nimi starcem, co ten, kto pisał tę ikonę, zaznaczył siwizną włosów nie zaś odrębnymi rysami postaci górującej nad tłumem. Grono dublerów mieściło się symbolicznie w jakimś zamczysku czy wieży, pod którymi – równie symbolicznie – tańczyło kilka purpurowych płomyków. A przed bramą zamczyska czekał, zapewne w nie najlepszych intencjach, zagon rycerzy w krzyżowych szatach. Absolutne braterstwo cech fizycznych grupy oblężonych postaci nieznający mowy ikon mogliby wziąć za brak inwencji autora, co byłoby oczywistym błędem, bo owa identyczność świętych postaci na desce ikony ma przemawiać wyłącznie o tożsamości natury i losów młodzianków.
Opis pod ikoną był zdawkowy, ale udało mi się go rozwinąć po kilku godzinach przeszukiwania internetu. Jak się okazało, ikona przedstawiała marny los ponad 20 (w różnych źródłach jest ich 21 lub 23) zakonników z monasteru w bułgarskim Zograf, którzy nie podporządkowali się unii lyońskiej narzuconej prawosławnym przez cesarza Michała VIII Paloeloga (1225–1282) i – w obliczu mającej wymusić uległość ekspedycji karnej – zamknęli się w wieży i pozwolili spalić. Według którejś z legend jeden z nich – Parteniusz – przeżył pożar, ale zmarł od oparzeń po 30 dniach. Wedle innej najsłabszy duchem skoczył z wieży, zanim ogarnęły go płomienie, a samobójstwo, czyli grzech śmiertelny, wykluczyły na zawsze jego szanse na świętość. Historia, rzec można, jak tysiąc innych.
Chrześcijaństwo, zwłaszcza wschodnie, uwielbia nurzać się w zbiorowej martyrologii. Jednak tu bardziej od okoliczności uświęcenia niemal dwóch tuzinów mnichów zainteresowały mnie pewne analogie historyczne. Najpierw więc słówko o kontekście.
Chrześcijaństwo, zwłaszcza wschodnie, uwielbia nurzać się w zbiorowej martyrologii
Długo negocjowana unia lyońska (1274 r.) była próbą ratowania upadającego cesarstwa wschodniego przed atakami z Zachodu. Minęło ledwie kilkanaście lat od daty, kiedy Grekom udało się odzyskać Konstantynopol z rąk łacinników. Przypomnijmy, że ci ostatni przejęli go w wyniku łże-krucjaty w 1204 r. Zdradzieckie zajęcie stolicy przez krzyżowców omal nie zamknęło dziejów Bizancjum. Grecy – cudem – wrócili, ale dziedzictwo Justyniana chwiało się w posadach. O prawa łacinników chciał się upomnieć zbrojnie Karol Andegaweński, ale grecki cesarz Michał zwrócił się o pomoc do Grzegorza X. Ten obiecał interwencję, ale pod warunkiem zjednoczenia Kościołów – zachodniego ze wschodnim. To właśnie dekretowała unia lyońska; cesarz bizantyjski jako reprezentant Kościoła prawosławnego zaaprobował formułę „filioque”, podkreślił ważność siedmiu sakramentów, przyjął jako obowiązującą katolicką naukę o czyśćcu, a także uznał supremację papiestwa – tzw. Prymat Świętego Piotra. Obrządek zachodni triumfował. Ale raptem przez kilka lat.