Wojna niezłomnych

„Misja” Rolanda Joffé to film o ludzkiej słabości i sile wiary, o pokorze, pokucie i przebaczeniu. Przypomina jednak zarazem o dramatycznym epizodzie z dziejów ludu, który rzucił wyzwanie imperiom, by bronić swej wolności, ziemi i prawa do życia w pokoju.

Publikacja: 06.04.2023 22:00

Robert De Niro jako Rodrigo Mendoza – łowca niewolników, który za sprawą ojca Gabriela przechodzi du

Robert De Niro jako Rodrigo Mendoza – łowca niewolników, który za sprawą ojca Gabriela przechodzi duchową przemianę

Foto: Sunset Boulevard/Corbis/Getty Images

Zrealizowany w 1986 r. obraz brytyjskiego reżysera (o francuskich i żydowskich korzeniach) dziewięć lat później znalazł się na watykańskiej liście filmów o szczególnych walorach religijnych. To wyróżnienie nie mogło być dla nikogo zaskoczeniem. Fabuła oparta jest wszak na historii jednej z licznych jezuickich misji, które w I połowie XVIII w. były dla tysięcy południowoamerykańskich Indian ostatnim schronieniem w obliczu coraz brutalniejszej ekspansji europejskich imperiów kolonialnych. Główny wątek filmu skonstruowany jest wokół duchowej metamorfozy kapitana Rodrigo Mendozy (w tej roli znakomity Robert De Niro), najemnika i łowcy niewolników, który w bolesnym procesie pokuty za zabicie przyrodniego brata przemienia się w oddanego obrońcę wspólnoty wierzących. Kolejny z pierwszoplanowych bohaterów, ojciec Gabriel (równie doskonały Jeremy Irons), jezuita i założyciel misji, to postać jeszcze dobitniej reprezentująca ideę ewangeliczną: pełen pokory misjonarz stanowi uosobienie chrześcijaństwa rozumianego jako umiłowanie bliźniego – każdego bliźniego – a nie jako uzasadnienie bezwzględnego zawłaszczania zamorskiego terytorium i eksterminacji jego mieszkańców. Odległym pierwowzorem tej postaci był działający na tym obszarze ponad 100 lat wcześniej niż jego filmowy „odpowiednik”, a więc na początku XVII wieku, ale także prowadzący działalność misyjną w imieniu jezuitów, Roque González de Santa Cruz, w 1988 r. kanonizowany przez Jana Pawła II.

Przesłanie chrześcijańskie – a może po prostu humanistyczne – wybrzmiewa jednak najmocniej, gdy losy obu bohaterów wplecione zostają niczym motyw muzyczny w opowieść o tragicznej historii podopiecznych ojca Gabriela, Indian Guaraní, którzy nagle i nie z własnej winy stali się „przeszkodą” na drodze do realizacji celów politycznych dwóch potęg dysponujących wówczas ich ziemią, Hiszpanii i Portugalii. Historię tę prezentuje nam reżyser w formie skondensowanej. Choć bowiem akcja rozgrywa się w dość precyzyjnie wyznaczonej ramie chronologicznej, obejmującej okres od 1750 do 1758 r., wiele w niej nawiązań do wydarzeń i procesów historycznych znacznie wcześniejszych lub nieco późniejszych. Krytycy zwracali uwagę nie tylko na anachronizmy, ale również na uproszczenia, skłonność twórców filmu do idealizacji i wygładzania faktów oraz podporządkowanie ich spójności do moralizującego przekazu. I faktycznie, Indianie nie byli zapewne tak naiwni, bezbronni i zdani na pomoc jezuitów, jak pokazano to na ekranie. Mieli też swoją skomplikowaną strukturę społeczną, system norm i wartości, zasady organizacji życia codziennego, bogatą obrzędowość i niewątpliwie imiona, a tego wszystkiego w filmie zabrakło. Co więcej, chociaż sekwencje, w których Mendoza broni Indian rapierem i muszkietem, a ojciec Gabriel mocą wiary i z monstrancją w rękach, poruszają serca, źródła z epoki nie potwierdzają takiego zaangażowania i poświęcenia Europejczyków. Wiemy, że jezuici dozbrajali Guaraní, a mogło się zdarzyć, że któryś z nich stanął u boku społeczności zamieszkującej jego misję – w końcu ponad dwa wieki wcześniej Bartolomé de Las Casas w innej części Ameryki dowiódł, że i przybysz z Europy może zasłużyć na miano obrońcy Indian i kronikarza ich wyniszczenia. Ale podobna postawa białego handlarza niewolnikami wydaje się już mało prawdopodobna. A w końcu życie w misjach jezuickich nie miało tak arkadyjskiego i twórczego charakteru, jak chciałby Joffé. Niemniej jednak one istniały i na tle epoki były zjawiskiem raczej wyjątkowym, a walki o ich zachowanie, które składają się na kulminację zdarzeń przedstawionych w filmie, miały miejsce naprawdę. Warto więc choćby najogólniej zarysować ich historyczny kontekst.

Raj na ziemi, czyli chrześcijańska republika Guaraní

Najpierw, w kwietniu 1500 r., ląd znany później jako Brazylia dostrzegł Pedro Álvares Cabral. Niewykluczone zresztą, że trzy miesiące wcześniej oglądał go już Vicente Yáñez Pinzón, a może jeszcze wcześniej sam Amerigo Vespucci. W każdym razie wkrótce potem na nowe ziemie przybyli pierwsi portugalscy koloniści, a w ślad za nimi w połowie XVI w. przedstawiciele niedawno powstałego, ale bardzo ekspansywnego zakonu jezuitów. Początkowo domy zakonne powstawały blisko wybrzeża, później jednak misjonarze wyruszyli w głąb kontynentu. Tam też, na terenach należących dzisiaj do Argentyny, Brazylii i Paragwaju, od 1609 r. zaczęły powstawać tzw. redukcje misyjne.

Kadr z filmu „Misja” (1986) w reż. Rolanda Joffé. Jeremy Irons brawurowo zagrał ojca Gabriela – jezu

Kadr z filmu „Misja” (1986) w reż. Rolanda Joffé. Jeremy Irons brawurowo zagrał ojca Gabriela – jezuitę i założyciela misji dla Indian Guaraní

Foto: Materiały prasowe

Redukcja (hiszp. reducción) była samowystarczalną ekonomicznie osadą, zakładaną jako siedziba przyszłej wspólnoty religijnej, ale prowadzącą działalność gospodarczą na szeroką skalę. Redukcje zamieszkiwali Indianie, nawracani na wiarę chrześcijańską, a zarządzali nimi jezuici. Oni z kolei cieszyli się niemal pełną niezależnością od lokalnych administratorów i zamożnych posiadaczy ziemskich, podlegając jedynie władzy króla hiszpańskiego lub jego bezpośredniego namiestnika, czyli wicekróla Peru.

Jezuici zdecydowanie sprzeciwiali się niewolnictwu Indian i zwalczali wszelkie jego przejawy, redukcje były więc dla ich mieszkańców przede wszystkim oazami wolności, gdzie nie miały wstępu „bandeirantes”, grupy dobrze uzbrojonych awanturników i najemników, trudniących się m.in. handlem niewolnikami. Indianie byli tu chronieni nawet przed „encomiendą”, a więc systemem pracy przymusowej w posiadłości właściciela ziemskiego, zbliżonym do pańszczyzny. Ale na tym funkcje redukcji się nie kończyły. W tych jezuickich gospodarstwach, skupiających po kilka tysięcy Indian, szybko wyeliminowano analfabetyzm, mieszkańcy mieli zapewnione podstawowe formy opieki społecznej, dostęp do szkół i szpitali oraz warunki pracy na znacznie wyższym poziomie cywilizacyjnym niż te, które panowały w latyfundiach hiszpańskiej czy portugalskiej szlachty. Miało to zasadnicze znaczenie dla fizycznego przetrwania rdzennych plemion – niewolnicza praca, do której Indianie byli zmuszani poza granicami redukcji, była dla nich dosłownie zabójczym wysiłkiem (co po pewnym czasie skłoniło kolonistów do sprowadzania „wydajniejszej” siły roboczej z Afryki).

Co ciekawe, w redukcjach wszystko należało do Boga, a ujmując rzecz w kategoriach bardziej racjonalnych, wszystko było własnością całej społeczności, nie uznawano natomiast własności prywatnej. Nikt więc spośród mieszkańców nie mógł zgromadzić osobistego majątku, ale też nikt nie cierpiał głodu.

Nie oznacza to oczywiście, że w misjach wszyscy wiedli rajski żywot. Jezuiccy gospodarze wiele wymagali od siebie, byli też więc bardzo wymagający wobec Indian. Mieszkańcy musieli przestrzegać surowych reguł, a wszelkie przejawy nieposłuszeństwa lub zaniedbania karane były chłostą lub w poważniejszych przypadkach więzieniem (bo i taki budynek użyteczności publicznej znajdował się nierzadko na terenie misji). Towarzystwo Jezusowe, przynajmniej w swym nurcie misyjnym, należało do zakonów najbardziej otwartych na spotkanie z innością, Indianie mogli więc pielęgnować swój język (wśród Europejczyków w Ameryce Południowej to właśnie jezuici władali najbieglej miejscowymi językami, a niektórzy z nich, jak jeden z pierwszych zakonników na kontynencie, Józef Anchieta, tworzyli nawet prekursorskie podręczniki gramatyki, cenione również po upływie stuleci) i spisywali swoje tradycje, pod warunkiem że nie były one sprzeczne z nauczaniem chrześcijańskim. Tolerowano więc codzienne obyczaje i tradycyjne wyroby, ale entuzjaści wielożeństwa czy rytualnych form kanibalizmu nie mogli liczyć na wyrozumiałość. I nie wolno było chodzić niemal nago jak w filmie – społeczność sama produkowała schludne proste stroje z uprawianej na miejscu bawełny.

Generalnie jednak zakonna dyscyplina była znośniejsza niż to, co czekało Indian w świecie zewnętrznym. A przy tym członkowie społeczności mogli tu zdobyć nowe, przydatne umiejętności i kwalifikacje. Uprawiane w redukcjach zboża, maniok, kakao, tytoń i różne gatunki herbaty dostarczano nie tylko do poszczególnych prowincji kolonialnych, lecz również do stolic europejskich, gdzie doceniano jakość tych towarów. Misjom zawdzięczamy także yerba mate – to jezuici jako pierwsi wśród Europejczyków odkryli tajemnice uprawy tej rośliny. Inną istotną gałęzią tej gospodarki była hodowla bydła. Oprócz tego Indianie wytwarzali wyroby z drewna i żelaza: łodzie, meble, broń, narzędzia rolnicze, a nawet instrumenty muzyczne, wizja reżysera więc, w której ukazuje on Indian jako uzdolnionych lutników, nie jest wcale tak fantastyczna, jak mogłoby się wydawać.

Apogeum rozkwitu redukcji przypadło na początek XVIII stulecia. Wtedy właśnie powstały słynne wzorcowe misje na terytorium Paragwaju, skupiające głównie tysiące Indian Guaraní – o jednej z tych osad opowiada film. Był to też okres największej niezależności politycznej i ekonomicznej jezuickich gospodarstw, tak znaczącej, że historycy regionu skłonni są mówić o państwie jezuickim czy też chrześcijańskiej republice Guaraní. W tym samym czasie jednak narastała wrogość sąsiadów – nie dość, że jezuici tworzyli istotną konkurencję i nie byli zobowiązani do podziału zysków, to jeszcze skutecznie blokowali handel ludźmi. W rezultacie redukcje często stawały się celem groźnych ataków, na ogół ze strony portugalskiej (Portugalia długo przyzwalała na niewolnictwo). Ale to nie lokalne najazdy zadecydowały o upadku tego niezwykłego religijno-społecznego uniwersum.

Wygnanie z raju, czyli traktat madrycki

Granica między południowoamerykańskimi posiadłościami dwóch imperium kolonialnych nie była wyznaczona zbyt precyzyjnie i stanowiła raczej linię demarkacyjną niż wiążącą linię politycznego podziału. Jej przebieg sankcjonował traktat z Tordesillas, określający zasięg stref wpływów Hiszpanii i Portugalii na obszarach przez nie podbijanych, podpisany w 1494 r., a więc przed wyprawą Cabrala, której efektem było odkrycie Brazylii. Dokument ten dzielił więc obszary jeszcze niezajęte, nie satysfakcjonował w pełni żadnej ze stron, miał charakter tymczasowy i w istocie nie kończył rywalizacji między europejskimi potęgami, lecz przenosił ją na wyższy poziom.

Ruiny jezuickiej redukcji Santísima Trinidad del Paraná powstałej dla Indian Guaraní (wpisane na lis

Ruiny jezuickiej redukcji Santísima Trinidad del Paraná powstałej dla Indian Guaraní (wpisane na listę światowego dziedzictwa UNESCO w 1993 r.). Paragwaj, Ameryka Południowa

Foto: Fotystory/Shutterstock

Porozumienie to nie zaspokajało przede wszystkim ambicji portugalskich, które znacznie wzrosły, gdy Portugalczycy zdali sobie sprawę z potencjału gospodarczego nowej kolonii. Oni też najczęściej łamali postanowienia traktatu, już w XVI stuleciu eksplorując obszary leżące na zachód i południe od linii demarkacyjnej. Kiedy w 1695 r. odkryto złoto w granicznej prowincji Mato Grosso, proces ten się nasilił – wciąż żywa była legenda El Dorado – i poszukiwaczy skarbów (jak romantycznie nazywa się amatorów łatwego zarobku) nie mogły powstrzymywać umowy zawarte przed 200 laty, władze portugalskie zaś powstrzymywać ich nie zamierzały. Napięta sytuacja prowadziła do lokalnych konfliktów zbrojnych. W 1735 r. wybuchła wojna o Banda Oriental (z hiszp. Wschodni Brzeg), terytorium na wschodnim wybrzeżu odpowiadające mniej więcej obszarowi współczesnego Urugwaju. Na mocy traktatu z Tordesillas ziemie te należały do Hiszpanii, ale to Portugalczycy założyli tu pierwszą osadę, Colônia do Sacramento. Wojna zakończyła się po dwóch latach i interwencji innych mocarstw kolonialnych właściwie bez rozstrzygnięcia. Było jasne, że konieczne będzie zawarcie nowego traktatu, aktualizującego podział ziem między dwiema iberyjskimi potęgami.

Obie strony najwyraźniej potraktowały sprawę bardzo poważnie, skoro akt taki podpisano w stolicy Hiszpanii. Traktat madrycki, bo pod taką nazwą przeszedł do historii, sygnowali 13 stycznia 1750 r. król Hiszpanii Ferdynand VI i Jan V, władca Portugalii. Choć ten drugi doczekał się przydomka „Wielkoduszny”, a w chwili zawierania traktatu był już człowiekiem bardzo chorym (zmarł kilka miesięcy później), to Portugalia była beneficjentem nowego porozumienia. Traktat opierał się bowiem na zasadzie „uti possidetis, ita possideatis”, miał więc pieczętować rzeczywisty stan posiadania kolonizatorów. Na jego mocy Hiszpania zyskała co prawda pewne obszary na południu kontynentu, a właściwie odzyskała tereny formalnie do niej już należące, ale na północy granica Portugalii przesunęła się wyraźnie na zachód i południe, obejmując ziemie, na które Portugalczycy i tak wcześniej się wdarli i które w przybliżeniu składają się dzisiaj na najbardziej wysuniętą na zachód część Brazylii (można więc powiedzieć, że traktat określił współczesny kształt tego kraju). Portugalczycy rozszerzyli swoje wpływy, pozyskali już oficjalnie tereny złotonośne i weszli w posiadanie ogromnego areału leśnego. W sumie otrzymywali fragment kontynentu o powierzchni ponad 400 tysięcy kilometrów kwadratowych (a zatem większy od Polski). Hiszpanie w zamian umocnili swoją dominację na południu.

Tym razem niemal wszyscy byli zadowoleni. Niemal, bo zgodnie z traktatem siedem paragwajskich redukcji, zamieszkanych przez Indian Guaraní, należących do najbogatszych i najnowocześniejszych w systemie misji, a przede wszystkim pozostających od dawna pod opieką miłościwej korony hiszpańskiej, miało znaleźć się pod rządami zachłannych Portugalczyków, zdecydowanie niedarzących jezuitów sympatią. Nikt nie miał wątpliwości, że długoletni wrogowie nie okażą litości i misje zostaną po prostu zlikwidowane, a ich mieszkańcy będą musieli – w najlepszym razie – opuścić je i przenieść się na tereny kontrolowane przez Hiszpanów. A przecież ich zamożność, suwerenność i unikatowa organizacja społeczna były owocem zbiorowego wysiłku podejmowanego przez dekady. Dla wielu Indian były domem. A domu się broni, gdy zagraża mu najeźdźca, nawet jeśli jest nim potężne imperium.

Opór niezłomnych, czyli wojna Guaraní

Dzieje Guaraní są powiązane z misjami znacznie silniejszym splotem, niż można by sądzić. Profesor Tamar Herzog, specjalizująca się w historii Ameryki Łacińskiej, twierdzi, że pod tą nazwą kryło się początkowo kilka różnych indiańskich ludów, sąsiadujących ze sobą, ale pod wieloma względami odmiennych. Dopiero europejscy koloniści, w tym jezuici, zaczęli ich postrzegać jako grupę etniczną jednolitą pod względem socjokulturowym i językowym. Coraz intensywniejsze relacje z osadnikami i duchownymi, zdeterminowanymi, by jak najszybciej i jak najskuteczniej przeprowadzić chrystianizację rdzennej ludności, zmusiły Indian do spojrzenia na samych siebie przez pryzmat wyobrażeń białego człowieka i stopniowo doprowadziły do zacierania się różnic między poszczególnymi społecznościami, które w końcu w procesie dyfuzji kulturowej „zrosły się” w Guaraní. Trzeba tu jednak dodać, że sama nazwa, choć pochodzi z ich języka, została im nadana przez Europejczyków, a współcześnie wciąż mówimy o współdzielącej to miano grupie ludów.

Długa koegzystencja z jezuitami przyniosła jeszcze inne poważne skutki. Oto Guaraní zaczęli postrzegać misje jako swoje miejsce na Ziemi, dzieło własnych rąk. W Portugalczykach natomiast widzieli agresorów, którzy chcą ich tego miejsca pozbawić. Nauczyli się też walczyć.

Dowiodła tego bitwa pod Mbororé, stoczona 11 marca 1641 r., kiedy to uzbrojeni i wyszkoleni przez jezuitów Guaraní z misji pokonali portugalskie oddziały „bandeirantes” i sprzymierzonych z nimi Indian Tupi. Bitwa ta toczyła się na lądzie i na wodzie – w obronie misyjnych osad. Można przypuszczać, że to właśnie ona stała się inspiracją dla scen batalistycznych wieńczących film. W kolejnych latach gaurańskie milicje nieraz jeszcze skutecznie odpędzały łowców niewolników, dlatego gdy ponad wiek później portugalscy żołnierze stanęli u progu redukcji, Guaraní nie zamierzali ani uciekać, ani skapitulować.

Guerra Guaranítica, jak nazwali ją Portugalczycy, czyli wojna Guaraní, wybuchła w 1754 r., gdy sygnatariusze traktatu madryckiego zaczęli wprowadzać w życie jego postanowienia. Hiszpanie i Portugalczycy chcieli jak najszybciej zakończyć tę niefortunną „operację”, ale popełnili błąd – zlekceważyli przeciwnika. Przez dwa kolejne lata niezłomni Indianie, uzbrojeni przez jezuitów i dowodzeni przez urodzonego, wychowanego i wykształconego w misji współplemieńca Sepé Tiaraju, stawiali skuteczny opór połączonym siłom dwóch imperiów. Walczyli do końca, bez szans na zwycięstwo nad nieporównanie silniejszą armią. Wódz zginął w potyczce 7 lutego 1756 r. Trzy dni później Guaraní pozbawieni doświadczonego przywódcy zostali zmasakrowani w bitwie pod Caiboaté. Zginęło około 1500 Indian. W historiografii zachodniej data ta wyznacza zakończenie wojny, choć lokalne walki trwały nawet do 1760 r. W całej wojnie zginęło co najmniej kilkanaście tysięcy Indian, misje zostały zniszczone, a tych, którzy przeżyli, siłą przesiedlono na terytorium hiszpańskie. Guaraní zostali pokonani, ale nie zapomniani. Sepé Tiaraju do dziś jest w Brazylii legendą, a „Misja” Rolanda Joffé, oddająca hołd ich walce, to już klasyka kina.

Historia
Wołyń, nasz problem. To test sprawczości państwa polskiego
Historia
Ekshumacje w Puźnikach. Po raz pierwszy wykorzystamy nowe narzędzie genetyczne
Historia
Testament Bolesława Krzywoustego, czyli rozbicie dzielnicowe
Historia
Fridtjof Nansen i Roald Amundsen. Wikingowie XIX wieku
Materiał Partnera
Konieczność transformacji energetycznej i rola samorządów
Historia
Amazonka odkryła swoją tajemnicę