Złowieszczy koncert niemieckiej artylerii trwa od dłuższego czasu. Pociski uderzają mniej lub bardziej celnie w pozycje okopanej carskiej piechoty. Choć to środek nocy, na odcinku frontu ciągnącym się od bolimowskiego tartaku do Białynina jest jasno niczym za dnia. W pewnym momencie ostrzał nieco słabnie, ale do huku wystrzałów dołącza dziwny, niepokojący dźwięk, coś jakby jednostajny syk pary wydobywającej się z kotłów. Rosyjscy żołnierze w pierwszej linii okopów spoglądają na siebie ze zdziwieniem. Ki diabeł? U niektórych ciekawość bierze górę – wysuwają głowy ponad linię umocnień. Widok jest fascynujący i groźny zarazem. W ich stronę sunie wysoki na 6 metrów wał gęstego kłębiącego się dymu. Gdy kolejne eksplozje przełamują na krótką chwilę mrok nocy, daje się zauważyć, że obłok mieni się brudnozielonym blaskiem. Popychany wiatrem jest coraz bliżej, a w miejscach, gdzie napotyka przeszkody terenowe, formuje fantasmagoryczne kształty. „Do okopów! Utrzymać pozycje!” – krzyczą oficerowie. W tych słowach czai się śmierć, ale nikt, łącznie z tymi, którzy te komendy wydają, nie jest w tym momencie świadom niebezpieczeństwa. Przecież to jedynie zasłona dymna przed atakiem piechoty, nic nowego pod słońcem.