Dominującą w głównym nurcie kinematografii amerykańskiej konwencję filmu historycznego wykreował jeszcze David W. Griffith, producent i reżyser monumentalnych dzieł z okresu kina niemego. Zrealizowany zgodnie z takim schematem film historyczny jest więc przede wszystkim wypełnionym wartką akcją widowiskiem wykorzystującym ikonografię i kostium z epoki, w którym realia historyczne traktuje się jednak instrumentalnie i z dużą swobodą, bo całość nie służy rekonstrukcji przeszłości, ale zapewnieniu widzom rozrywki i pożądanych emocji oraz sformułowaniu wyrazistego przesłania. Aby te cele osiągnąć, twórcy filmów opisywanych w popularnych kompendiach jako dramaty historyczne przedstawiają co najmniej uproszczoną i przykrojoną do założeń, a często zmitologizowaną wersję przeszłości opartą na klarownych przeciwieństwach dobra i zła. Z tego właśnie wyrasta napięcie dramatyczne, które rodzi niepokój widza, budzi gniew i empatię, a wreszcie w spektakularnym finale przynosi ukojenie i nadzieję. „Gladiator” Scotta godnie reprezentuje tę odmianę gatunku.
Czy taki był pierwotny zamysł, czy też przedsięwzięcie miało być merytorycznie ambitniejsze? I Ridley Scott, i autor oryginalnego scenariusza David Franzoni włożyli wiele wysiłku w to, aby ich obraz Imperium Romanum z końca II wieku naszej ery był wiarygodny. W pierwszym szkicu scenariusza bohater nosił jeszcze imię Narcyz, jak – zgodnie z przekazem Herodiana – autentyczny zabójca Kommodusa, atleta, który udusił cesarza gołymi rękami. Franzoni zresztą postulat ścisłości historycznej potraktował bardzo poważnie: przystępując do pracy nad scenariuszem, sięgnął po zbiór biografii cesarzy, znany jako „Historia Augusta”, a także po prace historyków rzymskich opisujących przedstawiane w filmie zdarzenia z perspektywy świadków, a zatem po wspomnianego Herodiana i Kasjusza Diona. Echa tych lektur można odnaleźć w fabule filmu, wszak to Dion oskarżał Kommodusa o przyczynienie się do śmierci własnego ojca (zarzut ten uważany jest dzisiaj za bezpodstawny).
Reżyser również nie próżnował: zatrudnił historyków, by czuwali nad zgodnością narracji z prawdą dziejową. Ale w miarę postępów prac nad filmem zgodności było coraz mniej, naukowi doradcy rezygnowali, a priorytetem stawała się spójność i przejrzystość głównego wątku – morderczej rozgrywki między szlachetnym Maximusem i uzurpatorem Kommodusem. Sens tej rozgrywce nadaje nie pragnienie zemsty w sercu okrutnie skrzywdzonego generała, lecz wizja Rzymu, która „teraz się spełni”, jak brzmią jedne z ostatnich słów Maximusa. Wizja, która jest, jak się wydaje, najważniejszym przesłaniem reżysera i w której chodzi o „pojęcie istoty państwa demokratycznego z jednakim dla wszystkich uprawnieniem, rządzącego się według zasad równości i sprawiedliwości”. To nie są już słowa Maximusa ani w ogóle fragment ze scenariusza. To cytat z „Rozmyślań” Marka Aureliusza. Być może w czynach i myślach cesarza tkwi klucz do zrozumienia nieco irytującej jednoznaczności obu głównych bohaterów i fałszywej obietnicy świetlanej przyszłości Rzymu, którą składają widzom Maximus i Ridley Scott.
Dobry, zły i boski
Zacznijmy od tego ostatniego. Marek Aureliusz znika z filmu po kilkudziesięciu minutach, ale bez niego cała opowieść nie miałaby fundamentu. Zdaniem historyków jego panowanie było wspaniałym zwieńczeniem okresu nazwanego złotym wiekiem cesarstwa. Z taką oceną zgodziliby się poddani, którzy uczcili Marka Aureliusza m.in. włączeniem w poczet bogów oraz jedynym zachowanym z okresu antycznego pomnikiem konnym (stanowiącym wzór dla większości późniejszych takich pomników). I słusznie, bo był władcą niezwykłym. Jednym z ważniejszych źródeł do jego biografii (i kolejnym pomnikiem) jest to, które wyszło spod jego pióra, filozoficzny autoportret – „Rozmyślania”. W I księdze tego tomu cesarz z ogromnym szacunkiem opisuje członków najbliższej rodziny i nauczycieli, podkreślając, jak wiele im zawdzięcza. Ten osobisty zapis zawiera w sobie zarazem wizerunek władcy takiego, jakim Marek Aureliusz chciałby być i jakiego chciałby dla Rzymu. I jeśli wierzyć kronikarzom, autor „Rozmyślań” przynajmniej w znacznym stopniu stał się tym, o kim pisał. Rządził zatem surowo, ale sprawiedliwie, przestrzegając zasad, które głosił, i wymagając najwięcej od siebie. Za swój podstawowy obowiązek uważał służenie Rzymowi i jego ludowi, obronę granic i ich rozszerzanie w czasach, gdy sąsiedzi Rzymu – zwłaszcza plemiona germańskie – rzucali cesarstwu coraz groźniejsze wyzwania, a także przywracanie ładu i poczucia bezpieczeństwa, gdy przywleczona ze Wschodu epidemia i kolejne klęski żywiołowe niszczyły imperium od wewnątrz.
W latach pokoju zreformował prawo i administrację, ograniczył korupcję. W 178 r. wyruszył ponownie nad Dunaj, by ostatecznie pokonać Markomanów i Kwadów. Gdyby zaraza i nadmiar trosk nie zakończyły jego ziemskiej wędrówki w obozie legionów w Vindobonie (współczesny Wiedeń) w marcu 180 r., może podczas tej wyprawy założyłby dwie kolejne prowincje na obszarze dzisiejszych Czech i Słowacji, a potem ruszyłby dalej. Jak wtedy potoczyłyby się dzieje Polski? Wraz z jego śmiercią, jak już wspomniano, zakończył się złoty wiek. Zakończył, bo Marek Aureliusz popełnił najpoważniejszy ze swych nielicznych błędów – przekazał władzę jedynemu ze swoich synów, który dożył wieku młodzieńczego: Kommodusowi.