Ale otwierając nową rubrykę, powinienem się przedstawić. Nie z PESEL-u (ten staje się z wiekiem elementem nieco wstydliwym), ale z poglądów. Otóż są one starego chowu, wręcz archaiczne. Przyznaję, że w istotnych sprawach nie zmieniły się od roku 1938, kiedy poszedłem do szkoły. A może ułożyły się już wcześniej. To jest ciągłość, którą silnie czuję.
Moi dziadkowie ze strony matki – babcia Adela z domu Kwaśniakowska, praczka, dziadek Mateusz Kowalski, murarz – byli członkami Organizacji Bojowej Polskiej Partii Socjalistycznej, towarzyszami „Wiktora" (Józefa Piłsudskiego). Ojcem chrzestnym matki był Stefan Okrzeja. Dziadek zginął w zamachu w 1906 r., kiedy mama miała roczek. Takie były legendy rodzinne.
Ja i moje koleżanki byliśmy uświadomieni historycznie. Wiedzieliśmy, że należymy do pierwszego pokolenia, które może od dzieciństwa chodzić do polskiej szkoły. I że to nie spadło z nieba, ale zostało wywalczone przez naszych rodziców. Mieliśmy wobec nich obowiązek wykazania, że nie działali daremnie.
Moja pierwsza miłość w wieku siedmiu lat, Tereska Stasiakówna, była niebieskooką blondyneczką, córką dozorcy z ulicy Bednarskiej (ja byłem synem dozorcy z Topiel 12). Dwóch naszych kolegów podwożono do szkoły samochodami. Wszyscy nosiliśmy granatowe fartuszki tego samego kroju, ale jedne były bawełniane, inne jedwabne. Na drugie śniadanie jedni nie przynosili z domu nic, inni cudownie pachnące parki z makiem na wierzchu i szynką w środku. Podczas długiej pauzy dzieliliśmy się po równo, choć nikt nam nigdy nie powiedział, że tak należy.
Wszyscy byliśmy dumni ze swojej szkoły – „Ćwiczeniówki" (bo była pokazowa dla przyszłych nauczycieli) im. Marii Skłodowskiej-Curie, na Karowej blisko Krakowskiego Przedmieścia. Tu stykała się Warszawa elegancka i zamożna z Warszawą proletariacką, z polsko-żydowskim Powiślem.