Pamiętam, jak w siódmej klasie szkoły podstawowej, w 1984 roku, wywołałem pewnym wyrazem awanturę w mojej szkole. W wypracowaniu z historii zamiast określenia Związek Radziecki użyłem nazwy Związek Sowiecki. Choć praca była napisana na kilka stron A4 i nie zawierała żadnych błędów ani pomyłek, dostałem ocenę niedostateczną. Powodem było użycie przymiotnika „sowiecki" zamiast komunistycznego neologizmu „radziecki". „Nie ma czegoś takiego jak sowiecki" – krzyczała nauczycielka, omawiając moją pracę. Kiedy zwróciłem jej uwagę, że w słowniku ortograficznym Stanisława Szobera z 1938 roku jest hasło „Związek Sowiecki", wrzasnęła, że powołuję się na jakieś stare sanacyjne opracowania. Dzisiaj wspominam tę historię z uśmiechem, a nawet rozrzewnieniem. Wtedy byłem jednak rozżalony i obiecałem sobie, że odtąd żaden belfer, strażnik, polityk, stójkowy, kapo, inkwizytor, propagandysta, szerzyciel jedynie słusznej prawdy, guru, apostoł, krzewiciel objawionej mądrości, agitator czy jaśnie oświecony uczony nie będzie mi narzucać, co i jak mam myśleć, mówić i pisać. Po 1989 roku ten wybór stał się czymś oczywistym. Ale czy jest nim nadal?