Wojna polsko-bolszewicka była o tyle szczególna, że do zwycięstwa nie wystarczyło militarne pokonanie obcego wojska. W istocie parcia bolszewików nie mogły zatrzymać największe dostawy broni, genialny plan operacyjny ani strategiczny sukces wywiadu, jedynie siła Polski rozumianej jako idea – nawet gdy od mocnego frazesu kogoś rozbolą zęby. Ale w tym zdaniu nie ma cienia patosu, gdyż ofensywę Armii Czerwonej napędzała ideologia, zatem odrzucając myśl o bezideowości obrońców, to była wojna idei.
Po stronie bolszewików sprawa była dość prosta. Za brutalną siłą ich bagnetów stała obietnica powszechnej równości, wolności od wyzysku i podziału chleba między wszystkich. U tych, którzy ciężko pracując, rzadko bywali syci, konkret ostatniego argumentu mógł działać na wyobraźnię.
Tymczasem w świeżo wyklutym państwie, które całą energię zużyło na podtrzymanie istnienia, gdzie partie polityczne wisiały sobie u gardeł nad przepaścią podziałów społecznych, wyznaniowych i narodowych, jaką jednoczącą ideę mogła oferować Polska oprócz siebie samej?
Nie wiem, czy ktoś jeszcze sięga po Żeromskiego niegwałcony szkolnym przymusem, ale pisarz zostawił ciekawy przyczynek do rozważań o wojnie 1920 r. Co ważne, ten literacki reportaż, a trochę esej, dotyczy wrażeń z pierwszych dni po Cudzie nad Wisłą, bodaj z 19 sierpnia.
Z grupą dziennikarzy i operatorem filmowym Żeromski ruszył w pościg za frontem, lecz z powodu ulewnych deszczy, grząskich objazdów i wysadzonych mostów krótką drogę do Wyszkowa opisuje jak apokaliptyczną podróż do Conradowskiego jądra ciemności. Poniekąd słusznie, bo na plebanii, gdzie znalazł schronienie, zaledwie trzy dni wcześniej rezydował diaboliczny Dzierżyński z szatańską świtą Marchlewskiego i Kohna, gotowych na tryumfalny wjazd do plądrowanej stolicy. Skądinąd widok starego księdza (któremu włos nie spadł z głowy) siedzącego przy jednym stole z Dzierżyńskim i przy herbacie słuchającego o marksizmie byłby wart każdych pieniędzy.