Rebelia generacji

Rozmowa: Prof. Jerzy Eisler, historyk z Instytutu Pamięci Narodowej: 1968 rok to ważna data w życiorysach nie tylko kilkudziesięciu osób ze środowiska komandosów, ale także kilkudziesięciu tysięcy innych ludzi

Publikacja: 06.03.2008 10:14

Rebelia generacji

Foto: Rzeczpospolita

Rz: Mało jest w historii Polski wydarzeń, które wzbudzałyby tak wielkie emocje jak 1968 rok. Choć minęło już 40 lat, Marzec nadal jest przedmiotem namiętnych sporów. Dlaczego?

Jerzy Eisler:

W dużej mierze wypływa to z bieżącej walki politycznej. Po 1989 roku różni politycy, ugrupowania i środowiska starały się akcentować własny udział w obalaniu komunizmu. Jedną z takich grup, być może mającą największe przebicie, byli ludzie w 1968 roku nazywani komandosami – skupieni wokół Jacka Kuronia, Karola Modzelewskiego i Adama Michnika. Część z nich później znalazła się w KOR, a po sierpniu 1980 roku w gronie doradców „Solidarności”. Dziś symbolicznym reprezentantem tej grupy jest środowisko „Gazety Wyborczej”. Właśnie dla tych ludzi wspomnienie roku 1968 jest nadal bardzo żywe. Było to dla nich jedno z najważniejszych wydarzeń w życiu. Wielu z nich przyznaje, że to właśnie Marzec ich ukształtował. Był to dla nich wielki, romantyczny zryw.

Nie wszyscy jednak tak sądzą.

Im więcej ci ludzie o tym wspominali i opowiadali o swoich dokonaniach, im bardziej idealizowali Marzec, tym bardziej w krytycznych wobec nich środowiskach – przede wszystkim prawicy, ale nie tylko – pojawiała się naturalna przekora. Zaczęto pokazywać, że Marzec nie był wcale takim ważnym wydarzeniem. O czym w ogóle mówić w porównaniu z takim grudniem 1970 roku? Wówczas, według oficjalnych danych, zginęło 45 osób, a w Marcu ani jedna. Wówczas wyprowadzono na ulice kilkadziesiąt tysięcy żołnierzy z ciężkim sprzętem, setkami czołgów i transporterów opancerzonych. Strzelano do ludzi. Co więcej, to właśnie w tym grudniu następuje zmiana pierwszego sekretarza. Podobnie mówiono o Poznaniu ’56. Pokazywano, że Marzec to był raczej wstrząs środowiskowy.

Jak było naprawdę?

Zacznijmy od heroicznej wersji komandosów. Można się z nią zgodzić, ale raczej co do genezy wydarzeń marcowych niż do samego ich przebiegu. Ludzie, o których mowa, w latach 60. tworzyli na Uniwersytecie Warszawskim środowisko opozycyjne. Pojawiali się na zebraniach partyjnych i pytali na przykład: „Dlaczego nie rozmawiamy o Katyniu?”. Gdy prelegenci mówili o osiągnięciach sowieckiej polityki zagranicznej, natychmiast wstawał któryś z komandosów i pytał, czy chodzi również o pakt Ribbentrop-Mołotow. Właśnie dlatego działacze partyjni nazwali ich komandosami. Bo komandosi to ludzie bardzo odważni, działający brawurowo. To właśnie oni zorganizowali demonstrację po ostatnim przedstawieniu „Dziadów” 30 stycznia 1968 roku. Gdy ukarano kilku kolegów grzywnami, zbierali pieniądze i podpisy pod petycją protestacyjną. Wreszcie, gdy usunięto z uniwersytetu Michnika i Henryka Szlajfera, zorganizowali 8 marca pierwszy wiec, od którego wszystko się zaczęło.

Czyli, jak powiedział kiedyś Karol Modzelewski, odegrali rolę zapłonu w samochodzie?

– Tak, ale już na wspomnianym wiecu najważniejszych osób z tego środowiska nie było. Nie było Kuronia i Modzelewskiego, bo nie byli studentami i bano się, że władze okrzykną ich wichrzycielami. Nie było Jana Lityńskiego i Seweryna Blumsztajna, bo zostali rano aresztowani. Nie było Michnika, bo niezręcznie byłoby przyjść na wiec w obronie siebie samego. Zaraz zresztą jego także zamknęli. Przebieg wydarzeń marcowych większość komandosów „oglądała” zza więziennych krat.

Kto więc robił Marzec?

To była rebelia całej generacji. Bunt pierwszego pokolenia urodzonego i wychowanego w PRL. Nie chodzi tu o określone warszawskie środowisko czy nawet studentów. Najwięcej zatrzymanych podczas protestów w 1968 roku było młodymi robotnikami. Bardzo wielu aresztowanych to jeszcze uczniowie szkół średnich. Protesty objęły wszystkie cywilne szkoły wyższe w Polsce, ale także wiele miast, gdzie szkół wyższych w ogóle nie było. Tam manifestowali słuchacze kursów nauczycielskich, licealiści, uczniowie szkół zawodowych. To była nieudana rewolucja dwudziestolatków.

Co w tym czasie działo się w partii komunistycznej?

Tam też rozpoczęła się rewolucja. Była to jednak rewolucja czterdziestolatków. Aparatczyków, którzy byli nie tylko zbyt młodzi, żeby należeć do KPP (przed wojną byli dziećmi), ale nawet do PPR w czasie wojny. Byli ambitni i żądni stanowisk. A w systemach dyktatorskich układ personalny w aparacie państwowym jest bardzo kostyczny, nie ma w nim naturalnej dla demokracji rotacji. Aby zwolnić miejsca, trzeba było stworzyć jakiś sztuczny ruch kadrowy. Wskazano na Żydów, bo rzeczywiście wśród starych komunistów na stanowiskach było wiele osób o żydowskim pochodzeniu. Mówiono: pozbędziemy się KPP-owców, internacjonalistów, Żydów, zamiast nich przyjdziemy my, polscy patrioci. Człowiekiem, z którym te młode wilki wiązały wielkie nadzieje, był minister spraw wewnętrznych Mieczysław Moczar. Stał na czele tzw. partyzantów.

Na ile te dwie pokoleniowe rewolucje są powiązane? Wielu komandosów było dziećmi właśnie tych starych, żydowskich KPP-owców przeznaczonych do usunięcia. Może więc wydarzenia marcowe zostały sprowokowane? Szukano pretekstu do personalnej czystki?

Byłbym tu bardzo ostrożny. Gdyby sytuacja ekonomiczna, polityczna i społeczna w Polsce była dobra, to nie znaleźliby się tacy prowokatorzy, którzy byliby w stanie wyprowadzić na ulice miast kilkadziesiąt tysięcy młodych ludzi. Słowo „prowokacja” ma jednak podwójny sens. Według pierwszego z nich w środowisku komandosów powinien być agent, który donosił na kolegów i inspirował ich działania. Zgodnie z ustaleniami historycznymi kogoś takiego nie było. Nie ma więc mowy o takiej prowokacji.

A drugie znaczenie tego słowa?

Jeżeli będę pana obrażał i wyzywał, a na koniec pana opluję, to mam sto procent pewności, że pan mnie strzeli w pysk. I z taką prowokacją być może mieliśmy do czynienia. Bo jak się w takiej atmosferze zdejmuje „Dziady” ze sceny Teatru Narodowego, to jest bardzo prawdopodobne, że młoda inteligencja jakoś zareaguje. Jeżeli studenci organizują na uniwersytecie pokojowy wiec, a na dziedziniec wpada milicja z pałkami i tzw. aktyw robotniczy i wszystkich leje, to nie trzeba być jakoś specjalnie przenikliwym, by przewidzieć, jaka może być reakcja. Solidarne wystąpienie w obronie pobitych i natychmiast, następnego dnia, większa demonstracja. A w poniedziałek, 11 marca, jeszcze większa.

Czyli to partyjne młode wilki postarały się, żeby wydarzenia marcowe miały jak największą skalę?

Tego w zgodzie z naukowymi standardami dowieść się nie da. Często powtarzam, że jeśli prowokacji nie było, to nie ma o czym mówić. Ale jeśli była, to tym bardziej nie ma o czym mówić. To nie odbywa się tak, że ktoś pisze pismo: „Proszę mi tu, towarzyszu, zrobić prowokację”. Takie sprawy załatwia się przez telefon. „Dobrze by było, Janku, żeby się coś na uniwersytecie zagotowało”. „Staszku, nie przejmuj się, rozmawiałem z Ryśkiem. My to już załatwimy”. Po prowokacji nie zostają żadne ślady w dokumentach. Myślę, że środowisko partyzantów kapitalnie wykorzystało sytuację. Pewnie ją nieco podgrzewali, ale nie da się udowodnić, że od początku do końca wszystko, co się działo w 1968 roku, było zaplanowaną w szczegółach operacją.

Niedawno pojawiły się jednak zarzuty, że komandosi mogli świadomie brać udział w tej partyjnej wojnie na górze.

Tu jesteśmy skazani na dwojakiego rodzaju świadectwa. To, co dzisiaj mówią sami zainteresowani, i to, co im się czasami imputuje na podstawie materiałów SB. Trzeba powiedzieć wyraźnie, że imputują to ludzie im niechętni – abstrahuję od tego, czy jest to niechęć zapracowana – opierając się na materiałach ludzi również im niechętnych, choć powstałych z innych pozycji. Jak było naprawdę? Zapewne różnie.

W zależności od osoby?

I od momentu. Przez długi czas komandosi znajdowali się pod wpływem rodzin. Często komunistycznych, o żydowskich korzeniach. Stawiali na ulepszenie tego, co jest, na socjalizm z ludzką twarzą. Ale pod wpływem tego, co się działo, ich postawy zaczęły ewoluować. To się zaczęło z „Dziadami”. Oni przecież jak diabeł święconej wody bali się wcześniej takich określeń, jak „siły narodowe”, „naród”, ze sceptycyzmem podchodzili do Kościoła. Szybko zdali sobie jednak sprawę, że jeżeli chce się walczyć o wolność, patriotyzm, odwoływanie się do wartości narodowych jest niezwykle istotne. Szczególnie w kraju opanowanym przez komunistów. Władza, która jeszcze niedawno była swoja, stała się wtedy dla nich czymś wrogim, nienawistnym.

Kiedy dokonał się ten przełom w myśleniu?

Być może po zdjęciu „Dziadów”, być może już w aresztach śledczych. Nie wiadomo. Prawdopodobnie każdy z tych ludzi wskazałby inny moment. To było bardzo indywidualne. Na pewno nie da się jednak tego przedstawić tak, jak czyni to część ich wrogów, że byli to jacyś narodowi nihiliści, którzy włączyli się we frakcyjną walkę w PZPR. Nie wykluczam, że elementy takiego myślenia były obecne, ale nie był to na pewno czynnik dominujący.

Marzec na świecie, a coraz częściej w Polsce, przedstawiany jest przez pryzmat antysemityzmu. Dlaczego?

Wątek ten wzbudza wielkie zainteresowanie szczególnie w środowiskach pomarcowej emigracji oraz wśród Żydów, głównie w USA i Europie Zachodniej, ale również wśród osób żydowskiego pochodzenia, które zdecydowały się pozostać w Polsce. Dla nich symbolem tego, co się stało w 1968 roku, jest antysemityzm. Takie przedstawianie sprawy prowadzi często do zupełnego pomieszania pojęć. W jednej z gazet ukazał się artykuł pt. „Marcowy Umschlagplatz”. To jest po prostu niesmaczne. Holokaust to wielka tragedia. Zagłada milionów, ludobójstwo na rzadko spotykaną skalę. Marzec to zupełnie inny kaliber. Tu ludzi wyrzucano z partii, pracy, wielu z nich zdecydowało się na emigrację. Ale nie wyjeżdżali w bydlęcych wagonach i na końcu nie czekała na nich rampa i komory gazowe. Wyjeżdżali ekspresami do Paryża i Wiednia.

Adam Michnik napisał ostatnio, że po władzę sięgnęli wówczas ludzie ubrani w „w mundur ułański z ryngrafem na piersi”. Czy rzeczywiście ożywiły się wówczas tradycyjne polskie, katoendeckie demony? Moczar, komunistyczny bojowiec o mieszanym pochodzeniu, chyba jest daleki od endeckiego wzorca?

W tym sensie zgoda. Instrumentalne traktowanie antysemityzmu miało miejsce. Ale bywało różnie. Część z tych, którzy używali w 1968 roku antysemickiej retoryki, rzeczywiście była przekonana, że „Żydki są odpowiedzialne za całe zło” i że Polska powinna być tylko dla Polaków.

Takie poglądy w partii komunistycznej? Jeżeli występowało parcie na stanowiska, to chyba tym ludziom było wszystko jedno, czy zajmują je Żydzi, Łotysze czy Chińczycy? Trzeba było usunąć jakąś grupę i odwołano się do określonych resentymentów.

Znowu myślę, że wszystko zależało od poszczególnych ludzi. To był klasyczny antysemityzm bez Żydów. W 30-milionowej Polsce było wówczas 30 tys. osób żydowskiego pochodzenia. Czyli śladowa ilość. Natomiast w pewnych instytucjach, wydawnictwach, na uczelniach, w Związku Literatów, mediach rzeczywiście można było się dopatrywać owej „nadreprezentacji” osób pochodzenia żydowskiego. Nikt nie będzie walczyć o stanowisko obsługującego betoniarkę na budowie. Ale już dyrektor programowy telewizji to jest posada. Redaktor naczelny gazety to jest posada. Oczywiście więc zwykłe przejmowanie stanowisk określano jako „polonizację tych instytucji”. Poza tym antysemickie hasła zostały również podchwycone poza partią.

Kim byli ludzie, którzy wyjechali z Polski? W romantycznej wersji wydarzeń 1968 roku jawią się jako męczennicy, intelektualiści odprowadzani na Dworzec Gdański przez kondukty żałobne złożone z przyjaciół. Czy wszyscy ci ludzie byli święci?

Zacznijmy od tego, że wbrew legendzie to była najmniej liczna fala emigracji żydowskiej z powojennej Polski. Wyjechało niemal 15 tys. osób. Znacznie mniej niż w latach 40. i w drugiej połowie lat 50. Wśród tych, którzy wyjechali w roku 1968, było bardzo wielu ludzi z wyższym wykształceniem, ale również co najmniej kilkaset osób, które w okresie stalinowskim pracowały w aparacie bezpieczeństwa, Głównym Zarządzie Informacji Wojska Polskiego, prokuraturze wojskowej, sądownictwie czy cenzurze. W rozmaitych zbrodniczych i nieciekawych instytucjach.

Najbardziej znaną z nich jest chyba Helena Wolińska?

Tak, i podobnie jak ona wielu z tych ludzi nigdy nie odpowiedziało za swoje zbrodnie. Bardzo niewielu wyjeżdżało zresztą jako funkcjonariusze SB, wywiadu i innych podobnych instytucji. Pracowali w nich na ogół do 1955, 1956 roku. Wyjeżdżali więc już jako pracownicy UW, Komitetu ds. Radia i Telewizji, PIW, Polskiego Radia, prasy czy jakiejś uczelni. Trzeba by wykonać gigantyczną pracę, żeby sprawdzić, co każdy z tych ludzi robił na przykład w roku 1948. Często więc mamy do czynienia z sytuacją, że w antysemickiej atmosferze odwołano ze stanowiska jakiegoś naukowca, a nie wiemy, że ten człowiek w okresie stalinowskim zapisał koszmarną kartę. Te sprawy nie zawsze były czarno-białe. Jeden człowiek mógł najpierw być zbrodniarzem, a później sam paść ofiarą haniebnych praktyk.

Chciałbym w tym miejscu zapytać o osobę, która w środowisku „Gazety Wyborczej” cieszy się dziś sporą popularnością – Wojciecha Jaruzelskiego. Co on robił w 1968 roku?

To jest ważna cezura w jego życiorysie. W kwietniu 1968 roku, gdy Edward Ochab, przewodniczący Rady Państwa, podał się do dymisji, zastąpił go Marian Spychalski. Zwolnione z kolei przez niego stanowisko ministra obrony narodowej objął Jaruzelski. Do kwietnia jako szef sztabu Wojska Polskiego uczestniczył zaś w spotkaniach ścisłego kierowniczego gremium, gdzie podejmowano rozmaite – delikatnie mówiąc, nieładne – decyzje personalne. Później jako minister podpisywał rozkazy pozbawiające stopni wojskowych osoby, które wyjechały z Polski po 1968 roku.

Czym więc był Marzec? Rewolucją czy epizodem? Czy to ważna data?

Zawsze powtarzam, że powinniśmy mówić nie o Marcu, ale o marcach. Nie powinniśmy mimo wszystko łączyć porachunków na szczytach partii komunistycznej z wolnościowym zrywem polskiej młodzieży. 1968 rok to ważna data w życiorysach nie kilkudziesięciu osób ze środowiska komandosów, ale kilkudziesięciu tysięcy ludzi. Uczestników strajków, protestów i rozmaitych manifestacji. To kluczowe wydarzenia dla ówczesnej polskiej inteligencji dużych miast. Wtedy ludzie z bliska zobaczyli ohydę systemu i otwarcie się jej sprzeciwili. Doświadczenie to okazało się bardzo ważne w latach 1970, 1980, a wreszcie 1989. Nie zapominajmy jednak i o drugiej grupie bohaterów tamtych wydarzeń. Młodych komunistach, którzy poszli w górę kosztem usuniętych ze stanowisk starych towarzyszy. Dla nich to również był przełom. Często na zdobytych wtedy posadach doczekali końca PRL. Dopiero wtedy zastąpiła ich kolejna fala działaczy, tym razem już w SLD. Ludzi jeszcze młodszych, urodzonych już po wojnie.

prof. Jerzy Eisler specjalizuje się w najnowszej historii Polski. Marcem zajmuje się od wielu lat. Wydał między innymi „Marzec 1968. Geneza — przebieg — konsekwencje” (Warszawa 1991) oraz „Polski rok 1968” (Warszawa 2006).

Rz: Mało jest w historii Polski wydarzeń, które wzbudzałyby tak wielkie emocje jak 1968 rok. Choć minęło już 40 lat, Marzec nadal jest przedmiotem namiętnych sporów. Dlaczego?

Jerzy Eisler:

Pozostało 99% artykułu
Historia
Paweł Łepkowski: Najsympatyczniejszy ze wszystkich świętych
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Historia
Mistrzowie narracji historycznej: Hebrajczycy
Historia
Bunt carskich strzelców
Historia
Wojna zimowa. Walka Dawida z Goliatem
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Historia
Archeologia rozboju i kontrabandy