Przynosi ona zgoła inny obraz sowieckiego satrapy niż ten, do którego przywykliśmy. A mniej lub bardziej świadomie powielany jest portret Stalina sporządzony przez jego konkurenta do sukcesji po Leninie Lwa Trockiego, który pisał o swym rywalu ze wzgardą, szkicując wizerunek miernoty, intelektualnego zera, potrafiącego jedynie w zaciszu gabinetów knuć intrygi, a poza tym modelowo wręcz nijakiego. Może i Stalin był taki, ale Dżugaszwili z całą pewnością nie.
Stalin Montefiorego był wyjątkowy. Ukształtował go Kaukaz i tamtejsza kultura przemocy. Od najmłodszych lat uczestniczył w bójkach, walkach i bitwach gruzińskich klanów, odznaczając się determinacją i odwagą. Później – już jako rewolucjonista – prezentował tę samą, islamską wręcz, żarliwość.
Ten fanatyk był w istocie gangsterem. Napadał na banki i statki (!) – był zatem kimś w rodzaju współczesnego pirata – brał udział w wymuszeniach, zabijał i zlecał zabójstwa, skutecznie korumpował służby specjalne. No, młody ojciec chrzestny.
Odebrał wcale niezgorsze klasyczne wykształcenie. Wprawdzie nie ukończył seminarium i nie został popem, jak to sobie wymarzyła jego matka, ale był oczytany, pisał cieszące się popularnością wiersze, ładnie śpiewał – nie tylko psalmy. I – co też zaskakuje – w młodości uganiał się za spódniczkami, miał liczne kochanki i nieślubne dzieci.
Czytelnik musi zadać sobie pytanie: co sprawiło, że Dżugaszwili stał się kimś tak bezprzykładnie okrutnym? Odpowiedź wprost nie pada, ale Montefiore podrzuca pewien trop. Otóż mały Josif był w dzieciństwie bity. Na ulicy i w domu. Katował go ojciec – nałogowy alkoholik, który przepił świetnie prosperujący zakład szewski i żył potem w nędzy, ale tłukła go również matka, skądinąd bardzo kochająca swego jedynego syna. Cięgi, jakie otrzymywał na ulicy, były tylko przedłużeniem przemocy, której doświadczał w rodzinie.