Kibuc założony przez bojowników getta

Kibuc Bojowników Getta, po hebrajsku Lohamei HaGeta'ot, powstał, aby tamta śmierć w powstaniu symbolicznie odrodziła się w polu i oborze. Żyje jeszcze czworo założycieli komuny

Publikacja: 20.04.2013 01:42

Dorka

Dorka

Foto: Archiwum

Jakub Kowalski z Izraela

Artykuł z 2011 roku, z archiwum tygodnika Plus Minus

Niebawem będzie 90 lat, ale trzymają się dzielnie. Dorka pracuje w kibucowym centrum nauki, gdzie organizuje kursy dla młodzieży. Havka pociągnęła oczy niebieskim tuszem, co pasuje do swetra i kolczyków. Beniamin po południu ma naradę w muzeum, więc pod pachą ściska plik dokumentów. Wszyscy po kibucu poruszają się meleksami, bo nogi szwankują. Jedynie Marek – choć po wylewie – woli stąpać twardo po ziemi, bo wtedy czuje, że żyje. Wszyscy spieszą na obiad do stołówki. Dzisiaj rosół i ryż z mięsem zawijany w paprykę, choć Dorka wolałaby w kapustę. Resztki i tak będą dla kotów Marka, który dokarmia całą gromadę. Przy stole obowiązuje hebrajski, ale gdy poprosić – przechodzą na piękną polszczyznę, w której czasem tylko zawieruszy się jakieś hebrajskie słowo. Przerywamy, bo wyje alarm lotniczy. Do granicy z Libanem niedaleko, więc czasem na kibuc spadnie rakieta domowej roboty i trzeba uważać. Stoimy w wielkich oknach i patrzymy w górę. Niebo jest czyste, można jeść i rozmawiać dalej.

Dorka

Pochodzę z Częstochowy. Rodzina była chasydzka, więc o wyjeździe do Izraela mówiło się, że nastąpi wtedy, gdy nadejdzie Mesjasz. Po wybuchu wojny trafiliśmy do getta. Zakładałam najlepsze bluzki, palto, buty narciarskie – i tak spałam. Na wypadek rozłąki mama uszyła mi woreczek z lnu, do którego włożyła rubla i fotografie: tata na leżaku, siostrzyczka w wózku, spacer po ulicy. Wciąż wytrząsałam wszy z tego zawiniątka. Podczas kolejnej akcji rodzice schowali się na strychu, ale stary rabin powiedział, że jak wyjdą, to Bóg im pomoże. Dlaczego ojciec, taki mądry człowiek, zgodził się wyjść? Wysłano ich do obozu, mnie – do pracy. W fabryce włókienniczej Niemcy odnawiali zużyte łuski. Pamiętam akcję, gdy chłopcy z podziemia – jeden z rewolwerem, drugi z drewnianą pałką – rzucili się na Niemców. Od razu dostali serię. Żołnierze zaczęli wrzeszczeć, że teraz nam pokażą, i zabili 25 osób. Wierzyłam, że jak stanę na czubkach palców, to mnie nie wezmą. Nie wzięli. Po wyzwoleniu razem z grupą młodzieży przez trzy dni jedliśmy i śpiewaliśmy na przemian Marsyliankę z hymnem rosyjskim. Ale potem nie znaleźliśmy nikogo z rodziny, nasze domy były już zajęte, więc po euforii nastąpił upadek. A ja chciałam się uczyć, zmienić świat, wejść do komsomołu, bo syjonizm i socjalizm były bardzo blisko. Wtedy zjawił się Antek. Powiedział, że ma plan. Pojechałam z nim do Warszawy i 19 kwietnia 1945 r. stałam już na ruinach getta. Podczas ceremonii upamiętniającej powstanie Antek mówił o założeniu kibucu w Izraelu. Żeby zachować pamięć i odzyskać godność. Spodobało mi się to. Zaczęłam prowadzić tymczasowy kibuc na Poznańskiej. Siedziało się przy ognisku, które udawała żarówka owinięta krepiną. Trzeba było zebrać młodych, przygotować do wyjazdu, dać cel w życiu. Wyprawiałam ich nielegalnie statkami do Palestyny. Sama wyjechałam w grudniu 1949 r. Choć to nie był wyjazd, raczej opuszczenie. Ale chciałam być wolna i mieć własne państwo.

Havka

Nasz dom był raczej tradycyjny niż religijny, jednak w piątek mama zapalała świece. Był też syjonistyczny, ale żeby od razu wyjeżdżać – to nie. Nie byliśmy bogaci, choć w pokoju stała puszka, do której wrzucało się monety, żeby kupić kiedyś ziemię w Izraelu. Już wtedy jechali pionierzy, nas życie trzymało w Warszawie. Chodziłam do szkoły żydowskiej, moimi sąsiadami byli Żydzi. Nie miałam kontaktu z Polakami i nie czułam antysemityzmu. W soboty tata, który był administratorem budynków, zabierał mnie ze sobą. Lubiłam to, chodziliśmy po ładniejszych dzielnicach niż nasza. Mama pracowała w domu. Byłam podobna do niej. Miałam ładne i długie blond włosy. Niemcy nigdy nie mogli podejrzewać mnie o pochodzenie. Do tego nie znałam żydowskiego i podczas wojny mogłam być łączniczką, bo nie miałam akcentu. Byłam jeszcze smarkulą, ale w getcie do działalności wciągnęli mnie Antek i jego żona Cywia. Wystawialiśmy sztuki, wydawaliśmy gazetę. Z czasem dostałam fałszywe papiery i zaczęłam działać: wychodziłam na zewnątrz i przekazywałam dokumenty, eskortowałam ludzi, przemycałam broń. Zimą 1942 r. pojechałam na akcję do Krakowa – wrzucenie granatów do niemieckiej kawiarni Cyganeria – ale zostałam aresztowana. Po miesiącu przesłuchań i tortur wtrącono mnie do Auschwitz. Na ramieniu wytatuowano 32291, czerwony trójkąt przy ubraniu oznaczał więźnia politycznego. Pracowałam przy przetaczaniu kamieni. Zachorowałam na tyfus i malarię, ale trwałam, by nie skończyć w komorze... Po wyzwoleniu Szwedzki Czerwony Krzyż zabrał mnie do siebie, ale wróciłam do Polski. A tam Rosjanie, reżim, ruiny. Nic dookoła. Za namową Antka postanowiłam więc wyjechać do Izraela. Nie było myśli, żeby zostać. To przecież tak, jakby jechało się do domu. Moja wędrówka przez Europę trwała kilka miesięcy. Okręty odsyłano na Cypr, ale jakoś się udało. Przyjechałam we wrześniu 1947 r.

Antek Cukierman pierwszych Żydów do kibucu wysłał jeszcze w 1945. Sam wyjechał rok później, gdy jego żona Cywia Lubetkin była w ciąży

Beniamin

Urodziłem się 3 maja i myślałem, że polskie flagi wywieszane są na moje urodziny. Wilno to była Jerozolima Północy: szkoły hebrajskie, seminarium żydowskie, dużo synagog, siedziba partii Bund – stanowiliśmy czwartą część mieszkańców. Na przerwach w hebrajskiej szkole rozmawialiśmy po polsku, na podwórku po żydowsku, a w domu słyszałem jeszcze rosyjski. Ojciec był buchalterem, mama zajmowała się dziećmi. W getcie należałem do klubu młodzieży, który badał losy mieszkańców: chodziliśmy po domach z ankietami i pytaliśmy ludzi. Ale po kolejnej akcji wysłano mnie do Estonii. Pracowaliśmy ciężko w lasach przy wyrębie, na szosach przy odśnieżaniu, robiliśmy betonowe bloki dla bunkrów. Pamiętam zimno i tęsknotę, ale najgorszy był głód. Ciągle rozmawialiśmy o bułeczkach z masłem. Odżyłem, gdy pracowałem w kuchni SS. Tuż przed wyzwoleniem mieliśmy zmienić obóz. Z Klogi pojechało kilka ciężarówek. Nasza się zepsuła i gdy w końcu nastała ciemność, ktoś wyszedł z lasu i powiedział, że robota skończona. Przed nami spalono tam 600 osób. My trafiliśmy do kolejnego obozu. Tam ludzie stali w grupach z drzewem na plecach. Niemcy układali ich w stosach: drzewo, ludzie, drzewo, ludzie. I podpalali. Mój wujek oddał mi wtedy zegarek kieszonkowy, bo już go nie potrzebował – zegarek leży w Yad Vashem, pierwszy eksponat od lewej w gablocie przy wejściu. Gdy padły dobijające strzały – uciekłem. Dwa dni i dwie noce leżałem w baraku pod łóżkiem. Wszyscy zginęli, ja ocalałem. Gdy weszła Armia Czerwona, pojechałem do Wilna. Mieszkanie puste, rzeczy rozkradzione. Poszedłem do szkoły, ale po pół roku z bratem i jego żoną, którzy działali w organizacji syjonistycznej, wyjechaliśmy do Dzierżoniowa opiekować się żydowskimi sierotami. Stamtąd do Niemiec. Wreszcie przedarliśmy się przez Alpy, gdzie czekaliśmy na samolot amerykańskiej armii. Wiosną 1949 r. trafiłem do kibucu. Znałem Antka, bo przed wojną jego siostra pracowała u mojego ojca. Spodobała mi się idea kibucu.

Marek

Jestem ze Lwowa. Ojciec był czapnikiem. Mama pracowała w domu. Byliśmy bardzo biedni. W szkole zdarzało mi się mdleć z głodu. Nie mieliśmy czasu na synagogę. W czasie wojny nie mieszkałem w getcie, bo byłem podobny do Polaków – blondyn z niebieskimi oczami – więc kręciłem się po mieście w poszukiwaniu jedzenia. Do getta wchodziłem pod parkanem koło kościoła. Jesienią 1942 r. zabrali moją rodzinę i wiedziałem, że wszystko stracone. Zaprzyjaźniłem się z włoskimi żołnierzami, którzy mieli w mieście obóz przechodni. Chcieli mnie zabrać ze sobą. Od kolegi dostałem legitymację na fałszywe nazwisko Vladimir Ilkov, do której zrobiliśmy zdjęcie na ulicy – takie brązowe, pierwsze w życiu. I pojechałem z Włochami. Pytali mnie o pochodzenie, ale mówiłem, że Polak. Do końca wojny nikt nie wiedział, że jestem Żydem. W 1943 r. zaadoptował mnie żołnierz z Alp. Jechaliśmy do jego rodziców, gdy pociąg do niewoli wzięli Niemcy. Giovanne napisał list, z którym wyskoczyłem w trakcie jazdy i jakoś dotarłem na miejsce. Dostałem piękny pokój: łóżko, światło, nigdy nie miałem tak wygodnie. Pomagałem w pracy, we wsi było dużo owoców. Niedługo pojawili się partyzanci z czerwonymi chustkami – Czesi z protektoratu – i zacząłem tłumaczyć między nimi i Włochami. Postanowiłem walczyć z Niemcami. Miałem mały pistolet, nic niewart, ale na szczęście były zrzuty lepszej broni. W górach poznałem amerykańskiego żołnierza z wywiadu i potem pomagałem jemu. Aż pierwszy tank wszedł do miasta... Trzeba było do Lwowa jechać i zobaczyć, czy ktoś został przy życiu. Tylko ciotka. Ale i tak byłem uratowany. W 1946 r. wyjechaliśmy do Wrocławia, bo wujek znalazł tam kibuc. Tak spotkałem się z ruchem syjonistycznym. Wiedziałem już, że założymy kibuc w Izraelu, choć samego Antka znałem tylko z opowiadań. Mówiłem po włosku, więc pojechałem przemycać ludzi statkami. Ale instruktorzy buntowali się, że wysyłamy ludzi na wojnę wyzwoleńczą, a sami też chcemy jechać. Latem 1948 r. płynąłem już do Izraela.

?   ?   ?

Kibuc wymyślił syjonista Antek Cukierman. W czasie wojny należał do ŻOB i organizował powstanie w getcie warszawskim. Gdy wybuchło, był poza murami, bo zdobywał broń, a potem ratował niedobitków. Po tym, co się stało, nie wierzył w powrót do przeszłości, więc namawiał ludzi do wyjazdu z Polski i tworzył im trasy przerzutu. Pierwszych Żydów wysłał jeszcze w 1945 r. Sam wyjechał rok później, gdy jego żona Cywia Lubetkin była już w ciąży. Na początku nie umieli wiele, więc uczyli się fachu. I przyjmowali kolejnych chętnych. Od agencji żydowskiej Sochnut dostali ziemię we wsi Waldeheim, w której do wojny wyzwoleńczej żyli Niemcy (w pokojach ktoś znalazł nawet „Mein Kampf"). Ale okazało się, że wody za mało i gleba za słaba, więc wyznaczono im inne miejsce – na północy koło Nahariyi. Tutaj stacjonowali wcześniej żołnierze angielscy, którzy zostawili kilka murowanych domków, więc służyły jako pomieszczenia gospodarcze. Dla ludzi były szałasy, potem namioty. Szafki robiono ze skrzynek na owoce.

Oficjalnie kibuc otwierano w szóstą rocznicę wybuchu powstania w getcie warszawskim. Wieczorem 19 kwietnia 1949 r. odbyła się uroczystość, jeszcze bez imponującego amfiteatru, więc tysiące ludzi – większość gości – siedziała na słomie. Przemawiał Antek, śpiewał chór. Używano hebrajskiego, który stał się językiem obowiązującym w kibucu, choć mieszkańcy mówili po polsku i po żydowsku. Większość ze 180 osób miała polskie korzenie. Dorka z Częstochowy, Havka z Warszawy, Beniamin z Wilna i Marek ze Lwowa. Był nawet ktoś z Oświęcimia, gdzie mieszkał przed wojną. Wszyscy uparli się przy imieniu Bojowników Getta, choć dla państwowej komisji nie było wystarczająco hebrajskie. Proponowano inne, ale zwyciężyło Lohamei HaGeta'ot.

Po uroczystościach wszyscy zabrali się do pracy. Nie było łatwo: pierwszej zimy spadł śnieg do kolan, choć potem przez 60 lat śniegu nie było już nigdy! Ludzie karczowali teren, pracowali na roli. Obsiali pola. Uprawiali bawełnę, kukurydzę, awokado i oliwki. Posadzili gaje cytrusowe. Wpuścili ryby do stawów, krowy przyjechały aż z Holandii. Zbudowali stodoły i kurniki. Na początku sprowadzano jeszcze fachowców z innych kibuców, ale z czasem przestali być potrzebni. Kibuc się rozwijał. Namioty zastąpiły drewniane domki – jeden stoi do dziś, choć bez okien i drzwi, aby przypominał, jak było na początku. Nie było policji ani sądu: zastępowała je presja otoczenia. Ludzie tworzyli wspólnotę, więc pracowali razem i wspólnie zarabiali z ziemi oraz odszkodowań od Niemców.

Liderem był Antek, który kierował kibucem. Pracował na traktorze, ale miał problemy z plecami i zaczął pić – nawet butelkę koniaku dziennie. Ludzie pamiętają, że numer telefonu podawał 777 – od nazwy ulubionego trunku, a po śmierci żony pił jeszcze więcej. Cywia pracowała przy kurach, ale potem zajęła się papierami – też została kierownikiem kibucu. Nikt nie pamięta, które z nich podjęło decyzję, aby kupić fabryczkę spod Tel Awiwu, która produkowała sznycle z soi. Przeniesiono ją na teren kibucu. Dzisiaj firma Tivall produkuje ponad 100 wegetariańskich produktów, zatrudnia 400 osób, a soję sprowadza aż z Ameryki. Kilka lat temu sprzedano ją za miliony szekli i tak kibuc został najbogatszym w Izraelu. Zysk podzielono między mieszkańców, część zostawiono na remonty.

Od początku Antek mówił, że w kibucu powstanie muzeum bojowników getta, które opowie, jak było. Żeby każdy człowiek – nie tylko Żyd – już zawsze potępiał zło i wybierał dobro. Pierwsze eksponaty złożono w jednym z domków po Anglikach. Wystawę otwarto 19 kwietnia 1950 r. Z jednego pokoju zrobił się jeszcze jeden. I jeszcze. Doszła biblioteka. Kolejny budynek. Kilka lat temu za 6 milionów dolarów budowę muzeum zakończono. Większe w Izraelu jest tylko Yad Vashem, więc muzeum robi wrażenie. Zwiedzanie zaczyna się od poziomu -2, by wspinać się przez nazwiska, cytaty, zdjęcia, filmy, makiety. Napisy są po hebrajsku, arabsku i angielsku. Właśnie grupa żołnierzy, dla których wizyta jest obowiązkowa, szturcha się i podszczypuje, ale słucha Havki, która pokazuje im swoje obozowe zdjęcie: łysa głowa bez blond pukli.

?   ?   ?

Dorka

Moim marzeniem było pracować w polu. Ale były rozkazy kibucowe i dostałam pracę wychowawczą. Zaczęły pojawiać się dzieci i trzeba było stworzyć im dom, bo wspólne wychowanie w kibucu polegało na tym, że dzieci nie mieszkały z rodzicami, tylko spały i jadły w szkole. Opiekowałam się nimi. Czytałam przed spaniem „W pustyni i w puszczy" po hebrajsku. Prowadziłam klasy, ale sama też się uczyłam: jeździłam na kursy i szkolenia. Zostałam kierowniczką szkoły. Wykładano różne przedmioty, choć języka polskiego nie. Sama myślałam, że kibuc rozwiąże wszystkie problemy, ale zdarzało się, że dzieci w czwartej klasie robiły jeszcze siusiu w majtki. Potem kierowałam centrum nauki przy muzeum. Teraz jestem jego zastępcą. Organizuję wykłady, spotkania, odczyty. Półtora roku temu po ciężkiej chorobie zmarł mój mąż. Z nim rozmawiałam po polsku, ale z córkami po hebrajsku. Mam dwie, jedna w kibucu. Umieją powiedzieć „przestań", „zostaw". I zaśpiewać: „Rosną sobie grzybki w trawie i patrzą na świat ciekawie". W Polsce byłam trzy razy pod koniec lat 80. Pojechałam z grupą młodzieży, zwiedziliśmy wszystkie obozy. Poszliśmy do Łazienek na koncert chopinowski, odwiedziłam Częstochowę. Jak widziałam snopy siana, w sercu pojawiała się nostalgia, ale moja polskość już się zatarła.

Havka

Na miejscu kibucu, jeszcze przed obozem Anglików, była kiedyś wioska Arabów. Zostały po nich róże. Chodziłam przed świtem, ścinałam je i z pełnym koszem jechałam autobusem do Hajfy, aby sprzedawać kwiaty na ulicy. Myśmy nie mieli z czego żyć! Nie było jedzenia, wprowadzono kartki. Zupełnie jak w Polsce w 1978 r. – dobrze pamiętam wielkie i puste hale. I pijaków, których się bałam, ale teraz mamy ich też u siebie. Do Polski wiele razy jeździłam z żydowskimi grupami. Zawsze odwiedzałam Marka Edelmana, z którym się przyjaźniłam. Ostatnio pojechałam z rodziną: córkami, zięciami i wnukami – zebrał się cały samochód. Wzruszające! Lubię widoki lasów, których w Izraelu nie ma, jednak nie tęsknię do kraju, tylko do ludzi. A tych utraciłam. Byłam w obozie, pamiątek nie mam. Ale okazało się, że przed wojną do Palestyny przyjechali nasi bliscy, którym rodzice wysyłali zdjęcia, więc coś jednak ocalało. Po pracy w ogrodzie zostałam nauczycielką. Potem zostałam koordynatorką i dużo jeździłam. Gdy zachorował mój mąż, przeniosłam się do muzeum, żeby być blisko niego. Byłam przewodniczką po wystawach. Teraz mam problemy z nogami, więc prowadzę tylko spotkania z grupami – widocznie wciąż mówię do rzeczy... Kiedyś kibuc był kibucem. Dziś to co innego. Ale nie wtrącam się. Dorośli nie mają po co.

Benjamin

Pracowałem w kuchni, pralni, fabryce. Potem skończyłem seminarium pedagogiczne, by zbudować szkołę im. Janusza Korczaka, którą prowadziłem przez dziesięć lat. Ale chciałem pracować w muzeum i jestem tu od 1970 r. Byłem skarbnikiem i głównym sekretarzem. Przestałem pracować kilka lat temu, ale wciąż jeden dzień w tygodniu spędzam w archiwum. Należę też do komisji dla Sprawiedliwych wśród Narodów Świata. Co sześć tygodni dostaję teczkę i mam wyrazić swoje zdanie na temat kandydatur. Sporo tego, bo co roku przyznajemy około 500 tytułów – z czego w Polsce kilkadziesiąt. W Polsce byłem 50 razy, w Wilnie dziesięć razy – działam w Międzynarodowym Stowarzyszeniu Korczaka, więc kontakty były i będą. Żałuję, że z Izraela do Polski jeździ 20 tysięcy młodzieży rocznie, ale z Polski do Izraela prawie nikt. A pierwsze dwie grupy przywiozłem sam. Organizowałem wyjazdy w obie strony, dostałem za to medale i wyróżnienia. Prezydent Lech Wałęsa, który był w kibucu pięć godzin, u mnie w mieszkaniu wypił kawę. Polskie obywatelstwo, zależało mi na tym, dostałem od prezydenta Lecha Kaczyńskiego. Wiele razy bywał Władysław Bartoszewski, ale jakoś dawno nie zaglądał.

Marek

Po przyjeździe do Izraela zostawiłem tylko w kibucu swoją walizkę, bo sam wstąpiłem do armii wyzwoleńczej Palmach i walczyłem w wojnie wyzwoleńczej. Chcieli mnie potem wysłać na kurs oficerski, ale wolałem być w kibucu. Żona i walizka czekały na mnie. Mieszkaliśmy w jednym pokoju. Pomału rozbudowaliśmy się. Teraz mamy cztery pokoje i schron. Jeszcze we Lwowie uczyłem się na szofera, a że w kibucu mieliśmy kilka ciężarówek, jeździłem przez

20 lat. Zimą pracowałem w oborze, latem w polu. Po dwuletnim seminarium zostałem burmistrzem. Stworzyłem fabrykę kondensatorów pomyślaną dla starzejących się ludzi. Dla nich także powstał szpital i dom opieki. W 1986 r. miałem wylew krwi do mózgu: lewa ręka nie pracuje, na szczęście głowa – tak. Poszedłem wtedy do muzeum i jestem tu codziennie oprócz piątków. Założyłem włoski wydział. Przychodzą książki, ludzie przysyłają dokumenty, ciągle mam telefony. Ostatnio zajmuję się kapitanem włoskiej armii, który uratował na froncie dwie rosyjskie Żydówki. Znalazłem jego syna, nawiązałem kontakt. Kapitan dostał tytuł Sprawiedliwego. Moje książki wspomnieniowe wyszły po hebrajsku, włosku i czesku. Czekam na polskie wydania. Ale najbardziej dumny jestem z tego, że moje córki wybrały życie w moim kibucu.

?   ?   ?

Zmieniło się wszystko. Kiedyś przyjeżdżał fryzjer, który chwalił się, że strzygł marszałka Rokossowskiego, ale już zmarł i jeździ się do pobliskiego miasteczka. Na kawę także, bo bar przy muzeum słabo idzie i właściciel chce sprzedać lokal. Ostatnio młodzi trochę rozrabiali, bo potrzebowali na narkotyki. Na występy przyjeżdżają też obcy – Havce ukradli rower, Dorka wypłoszyła złodzieja przez okno, dopiero co u Marka ktoś wygiął kratę. Brama ciągle otwarta, więc wjechać i objechać kibuc może każdy. Dziś mieszkasz w kibucu, ale pracujesz za bramą. Kiedyś jedzenie w stołówce podawano pięć razy dziennie, teraz stołuje się ledwie 20 osób, bo reszta gotuje w domach. Od dawna dzieci mogą mieszkać z rodzicami. Zresztą szkoły już nie ma, bo brakowało chętnych i połączono się z innymi kibucami. Nawet polskość w kibucu się zatarła, zresztą – pyta Havka – co to jest polskość? Zmieniła się też akademia rocznicowa z 19 kwietnia: kiedyś trwała cały wieczór, ale teraz tylko godzinę, bo pokazuje ją telewizja, więc ma być krótko i na temat. Kibuc się zmienił, ale starych i młodych wciąż łączy to, że każdy przy domu ma betonowy schron na wypadek ataku z nieba.

Pozostało 100% artykułu
Historia
Paweł Łepkowski: Najsympatyczniejszy ze wszystkich świętych
Historia
Mistrzowie narracji historycznej: Hebrajczycy
Historia
Bunt carskich strzelców
Historia
Wojna zimowa. Walka Dawida z Goliatem
Materiał Promocyjny
Przewaga technologii sprawdza się na drodze
Historia
Archeologia rozboju i kontrabandy
Materiał Promocyjny
Transformacja w miastach wymaga współpracy samorządu z biznesem i nauką