W mroźną noc z 12 na 13 grudnia 1981 r. w Polsce ogłoszono stan wojenny. Władzę w państwie przejęła Wojskowa Rada Ocalenia Narodowego, a faktycznym dyktatorem został gen. Wojciech Jaruzelski.
Do pacyfikacji społeczeństwa ruszyło ponad 100 tys. żołnierzy ludowego Wojska Polskiego i funkcjonariuszy Ministerstwa Spraw Wewnętrznych. Dysponowali oni 1750 czołgami, 1400 pojazdami pancernymi, śmigłowcami bojowymi oraz wielką ilością sprzętu, nie tylko zresztą sowieckiego i polskiego. Dano im prawo do użycia ostrej amunicji. I skorzystali z niego...
Władza spodziewała się oporu i strajków. Tak łatwe i szybkie przejęcie całkowitej kontroli nad państwem było nawet dla niej zaskoczeniem. Opór był niewielki, mimo to strajki, które wybuchły, zostały brutalnie spacyfikowane. Nie cofnięto się przed użyciem broni głównie wobec górników na Dolnym i Górnym Śląsku. Symbolem stała się śmierć dziewięciu górników z kopalni Wujek 16 grudnia 1981 r. i trzech zamordowanych w Lubinie 31 sierpnia 1982 r.
Zmęczone i sponiewierane społeczeństwo nie było zdolne do aktywnej obrony. Cele przygotowywanego przynajmniej od 17 lipca 1980 r. stanu wojennego wojskowi i milicjanci osiągnęli prawie w 100 proc. Wytypowani do osadzenia w ośrodkach odosobnienia działacze i sympatycy Solidarności, z nielicznymi wyjątkami, zostali kompletnie zaskoczeni. Ci, których nie internowano, doświadczyli rozmów z funkcjonariuszami SB lub służb wojskowych. Nie wiedziano, co przyniosą kolejne dni.
Z perspektywy czasu stan wojenny bywa trywializowany, traktowany z przymrużeniem oka. Nie było „Teleranka", na ulicach żołnierze i milicjanci grzali się przy powszechnie kojarzonych z tym czasem koksownikach, osadzeni w ośrodkach odosobnienia żyli jak na wczasach, a inni normalnie funkcjonowali. Nic wielkiego, bo przecież „ojczyzna znalazła się nad przepaścią", jak mówił w radiowo-telewizyjnym przemówieniu gen. Jaruzelski, więc tak było trzeba.