Reklama

Sala Kryzysowa, 11 września 2001 r. „Właśnie tutaj walczymy”

Żadne inne pomieszczenie nie definiuje lepiej roli Ameryki w świecie i żadne nie jest owiane większą tajemnicą. Stworzone za czasów prezydenta Kennedy’ego, od ponad sześciu dekad jest centrum zarządzania kryzysowego amerykańskich przywódców.

Publikacja: 11.09.2025 21:00

11 września 2001 r.: helikopter przelatuje nad obszarem płonącego Pentagonu w Waszyngtonie: dym unos

11 września 2001 r.: helikopter przelatuje nad obszarem płonącego Pentagonu w Waszyngtonie: dym unosi się z południowo-zachodniego narożnika budynku po uderzeniu o godz. 9.37 czasu lokalnego porwanego samolotu (lot 77)

Foto: U.S. Navy Photo by Journalist 1st Class Mark D. Faram Wikimedia Commons

Z tego artykułu dowiesz się:

  • Jakie znaczenie dla przywódców amerykańskich miała Sala Kryzysowa podczas ataków z 11 września?
  • Jakie były główne działania personelu Sali Kryzysowej w trakcie ataków?
  • Dlaczego komunikacja z prezydentem była kluczowym zagadnieniem w dniu ataków?
  • Jakie wyzwania stały przed kadrą zarządzającą w obliczu zagrożenia?
  • Jakie decyzje podejmowały osoby kluczowe, takie jak Deborah Loewer i Condoleezza Rice?
  • W jaki sposób infrastruktura PEOC wpłynęła na zarządzanie kryzysem?

Rano 11 września 2001 roku członek personelu Sali Kryzysowej Ed Padinske miał do wykonania ważne zadanie: razem ze swoją żoną Heidi pierwszy raz odprowadzali córkę do przedszkola w Fair­fax w stanie Wirginia.

W szkole Padinske (180 cm wzrostu) dzielnie zasiadł na dziecięcym plastikowym krzesełku, by posłuchać wprowadzenia dla rodziców. „Próbuję przyjąć jakąś wygodną pozycję – opowiadał mi – gdy nagle wchodzi pomoc nauczyciela, stuka mnie w ramię i mówi: »Chyba powinien pan zadzwonić do pracy«”. Pomoc, która wiedziała, że Padinske pracuje w Białym Domu, usłyszała, że samolot uderzył w World Trade Center.

Czytaj więcej

11 września 2001 roku: Dzień, który zmienił świat

W drodze do Sali Kryzysowej

Padinske zerwał się z krzesełka i zanim dotarł do samochodu, na parkingu włączył się alarm jego pagera. To był sygnał od kolegi z personelu dyżurującego, Roberta Hargisa, oznaczający, że on i pozostali powinni być „gotowi natychmiast ruszyć do Sali Kryzysowej albo, w przypadku ewentualnego zagrożenia Białego Domu, przejść do realizacji planu kontynuacji operacji (COOP – continuity of operations), który przewiduje alternatywną lokalizację Sali Kryzysowej”. Wsiadł do samochodu, włączył radio i z telefonu komórkowego zadzwonił do pracy. Pracownik pełniący służbę poinformował go, że w wieże uderzyły już dwa samoloty i nie ma wątpliwości, że to zamach terrorystyczny. To mu w zupełności wystarczyło. Padinske pędem wrócił do szkoły, złapał żonę i córeczkę i powiedział im: „Musimy iść”. Przemknął autostradą Fairfax County Parkway „jakieś sto sześćdziesiąt na godzinę”. „Zatrzymałem się przed domem – opowiadał – wysadziłem je, przebrałem się w coś przypominającego strój służbowy” – w jego przypadku to był mundur marynarki wojennej – „i zacząłem się przebijać w kierunku autostrady I-95”, ciągnął. O godzinie 9.37, gdy pędził w kierunku Waszyngtonu, samolot American Airlines rejsu 77 wpadł w korkociąg i runął na Pentagon.

Reklama
Reklama

Czytaj więcej

11/09/2001. Dzień, który wstrząsnął Ameryką

Padinske znowu zadzwonił do Sali Kryzysowej. Telefon odebrał Hargis. „Nie pamiętam, jakich dokładnie słów użył, ale sens był taki, że «zaginęły samoloty»”, wspominał. Hargis zabronił mu przyjeżdżać do Białego Domu, na wypadek gdyby to także miał być cel jednej z porwanych maszyn. „Być może będziesz potrzebny, żeby przejąć nasze obowiązki w innym miejscu”, poinformował go. W tak porażająco rzeczowy i chłodny sposób dał mu do zrozumienia, że Sala Kryzysowa i wszystkie osoby w kompleksie mogą nie przeżyć tego poranka.

Przez następne pół godziny Padinske powoli krążył ulicami miasta „tak daleko od Białego Domu, jak to było konieczne”. Waszyngton został zamknięty, a policja i Gwardia Narodowa pospiesznie zakładały punkty kontrolne. Tuż po dziesiątej, gdy samolot United, rejs 93, spadł na ziemię niedaleko Shanksville w Pensylwanii, Padinske podjął decyzję: jedzie do Sali Kryzysowej. Podjechał do punktu kontrolnego, pokazał odznakę wstępu do Zachodniego Skrzydła, potem wskazał na The Ellipse i oznajmił: „Muszę się tam dostać”.

Następnie pomknął do Białego Domu, który ewakuowano o godzinie 9.45 (Kapitol miał otrzymać podobne polecenie pół godziny później). Ale grupa oddanych dyżurnych Sali Kryzysowej i innego personelu nie zamierzała opuszczać obiektu. Było tam wielu, którzy, podobnie jak Padinske, nie mieli tego ranka służby, lecz postanowili przyjść.

Bob Schubert, oficer marynarki, który tego dnia miał wolne, zobaczył wiadomości i błyskawicznie podjął decyzję, by stawić się w Sali Kryzysowej. Wiedząc, że miasto pozamykało się na cztery spusty, zostawił samochód, wskoczył na rower i jak szalony popedałował w stronę Białego Domu. Gdy policjanci ze stołecznej zatrzymali go w pobliżu pomnika Waszyngtona, mignął im odznaką i został odeskortowany do Białego Domu – jechał rowerem za radiowozem.

„Odebrałem telefon od agentów Secret Service przy zachodniej bramie – wspominał Hargis – którzy mi powiedzieli:  »Rob, jest tu niejaki Bob Schubert. Mamy go wpuścić?«. Odpowiedziałem: »Tak, niech wejdzie«. A Bob popatrzył na agenta i zapytał: »Słuchajcie, jeżeli zostawię tu rower, możecie go przypilnować?«”

Reklama
Reklama

Czytaj więcej

Nieznane nagranie z ataku na WTC trafiło do sieci

Podobnie jak strażacy w Nowym Jorku, którzy popędzili w kierunku płonących wież, personel Sali Kryzysowej ruszył w stronę Białego Domu. Im więcej ludzi tam napływało, tym bardziej Hargis obawiał się dwóch rzeczy. „Po pierwsze, że nie będzie nikogo, żeby nas zmienić, kiedy skończymy dyżur. A po drugie, gdybyśmy zostali zaatakowani, nie będzie komu odtworzyć gdzie indziej Sali Kryzysowej”.

Kwestia łączności z prezydentem

Trzy minuty po tym, jak Biały Dom otrzymał polecenie ewakuacji, „przyszedł jeden z agentów Secret Service, zadzwonił do nas – [bezpiecznym wideofonem zainstalowanym przed drzwiami Sali Kryzysowej] – i powiedział:  »Ewakuujemy się. Musicie wyjść«. My na to:  »Dobra«, i wróciliśmy do pracy”, opowiadał Hargis. Nikt nie miał zamiaru opuszczać posterunku.

Kilka minut później zadzwonił sekretarz wykonawczy NSC Steve Biegun, który akurat tego dnia rano był w Nowym Jorku. „Słuchajcie, właśnie się dowiedzieliśmy, że ewakuują Biały Dom – powiedział. – Co wy tam jeszcze robicie? Biały Dom może być celem zamachu”.

„Nie możemy się ewakuować – odpowiedział Hargis. – Jeżeli wyjdziemy, znacznie pogorszy się łączność dla prezydenta”. Mimo starannego projektowania skomplikowanych sieci łączności w Białym Domu, nikt nie przewidział, jakie problemy mogą spowodować zamachy terrorystyczne.

„Tamtego dnia mieliśmy kłopot, o którym mało kto wie – powiedział mi Hargis. – Łączność została tak rozplanowana, żeby prezydent mógł z niej korzystać w każdym miejscu, a Sala Kryzysowa jest węzłem tej sieci, więc jeśli prezydent znajduje się na pokładzie Air Force One, można się z nim połączyć przez radio UHF i telefony”. Jeżeli natomiast prezydent był w Prezydenckim Centrum Operacji Kryzysowych (PEOC – Presidential Emergency Operations Center), przypominającym bunkier schronie pod Wschodnim Skrzydłem służącym jako ośrodek dowodzenia w sytuacjach awaryjnych, „można się z nim skontaktować za pośrednictwem wszystkich linii, które zainstalowaliśmy na osiemnastu akrach” kompleksu Białego Domu – mówił Hargis.

Reklama
Reklama

„Wiesz, czego nie było? Dobrych łączy między schronem a samolotem – poinformował mnie Hargis. – Bo po co prezydent miałby kiedykolwiek sam do siebie dzwonić?”. Nikt nie wyobrażał sobie scenariusza, jaki przyniósł 11 września, gdy prezydent Bush był na pokładzie Air Force One, a wielu jego najbliższych doradców w PEOC w Białym Domu: wiceprezydent Cheney, doradczyni do spraw bezpieczeństwa narodowego Condoleezza Rice, główna doradczyni prezydenta Karen Hughes i wiele innych osób. Gdyby Sala Kryzysowa przestała funkcjonować, zniknęłoby bezpośrednie połączenie między nimi. 

Steve Biegun nie zamierzał jednak dać za wygraną. Kilka razy dzwonił do Sali Kryzysowej i za każdym razem nalegał, żeby wszyscy ją opuścili. W końcu rozdrażniony Hargis postanowił postawić sprawę jasno. „Zaproponowałem: »Umówmy się tak: poinformuję wszystkich, że musimy się ewakuować«. Odwróciłem się od telefonu i powiedziałem:  »Słuchajcie, dostaliśmy rozkaz ewakuacji!«. Minęły dwie czy trzy sekundy. Ludzie rozejrzeli się, zerknęli na mnie, a potem bez słowa wrócili do pracy.  »Steve – powiedziałem do słuchawki – poleciłem wszystkim się ewakuować. Pogadamy o tym, kiedy wrócisz«”. Mniej więcej w tym czasie, gdy Padinske dotarł do Sali Kryzysowej, wszedł tam również dyrektor do spraw polityki obronnej Frank Miller. On też nakłaniał personel do opuszczenia kompleksu, obawiając się, że lada chwila porwany samolot obróci Biały Dom w kupę płonących gruzów. Wszyscy jednak z uporem odmawiali. „Jestem z marynarki i dla mnie są to stanowiska bojowe, jak na okręcie – opowiadał Padinske. – Właśnie tutaj walczymy. Prezydentowi, doktor Rice i całej NSC jesteśmy potrzebni w tym miejscu. Dlatego zaryzykujemy”.

Kiedy Miller zrozumiał, że żadna spośród dwudziestu kilku osób w kompleksie nie zamierza się ugiąć, zmienił taktykę. „Świetnie – powiedział. – Podajcie mi nazwiska i numery ubezpieczenia, bo chcemy wiedzieć, czyich ciał mamy szukać”. Podał Hargisowi notatnik i długopis, po czym wszyscy po kolei wpisywali na listę swoje najważniejsze dane.

Czytaj więcej

Zidentyfikowano ofiarę ataku na WTC

Padinske twierdził, że mu „szczęka opadła”. Hargis przyjął to inaczej. „To nie był żaden dramatyczny moment – opowiadał. – Naprawdę obyło się bez wielkich słów”.  Nikt w Sali Kryzysowej nie panikował. Miller podał spisaną ręcznie listę ochotnikowi z marynarki wojennej, pełniącemu funkcję asystenta do spraw komunikacji, z poleceniem przepisania jej i rozesłania bezpiecznym faksem do centrów operacyjnych, w tym CIA i Air Force One. Nazwano to potem „listą ofiar” – oficjalnym zapisem potwierdzającym, kto z personelu Sali Kryzysowej poniósłby śmierć, gdyby Biały Dom został zniszczony. (...)

Reklama
Reklama

Deborah Loewer: „Serce mi wtedy stanęło”

Dyrektorki Sali Kryzysowej, komandor Marynarki Wojennej USA Deborah Loewer, nie było w kompleksie 11 września rano. Przebywała w Sarasocie na Florydzie z prezydentem Bushem. Ilekroć prezydent wyjeżdżał, towarzyszyła mu jedna z trzech osób reprezentujących Radę Bezpieczeństwa Narodowego – albo sekretarz wykonawczy, albo zastępca sekretarza wykonawczego, albo dyrektor Sali Kryzysowej. To był czysty zbieg okoliczności – „ślepy traf, jedna szansa na trzy”, jak ujął to Rob Hargis – że Loewer tamtego dnia z nim pojechała. Prezydent był umówiony na odwiedziny w miejscowej szkole podstawowej, gdzie miał czytać drugiej klasie.

„Właśnie skończyłam składać prezydentowi sprawozdanie z [analitykiem CIA] Mikiem Morellem w hotelu – opowiadała mi Loewer. – Zaraz potem wskoczyliśmy do kolumny samochodów. Gdy byliśmy w drodze do szkoły podstawowej imienia Emmy E. Booker, o 8.48 zadzwonił mój telefon komórkowy”. To był Hargis z informacją z Sali Kryzysowej.

„Deb – powiedział – właśnie to dostaliśmy, widziałem w wiadomościach. O 8.46 samolot uderzył w World Trade Center”.

„Rozumiem – odparła Loewer. – Mów, co wiesz”. Jak twierdziła, nie była szczególnie zaniepokojona. „Często się dowiadujemy, że jakiś samolot trafił w wysoki budynek”. Hargis powiedział, że na razie niewiele wiadomo o pilocie, samolocie, pogodzie i innych szczegółach. „»No i co z tego wynika?«, spytałam”. Po zastanowieniu doszła do wniosku, że przecież pod szkołą będą czekać dziennikarze i mogą pytać prezydenta o ten wypadek. Dlatego gdy kolumna dotarła na miejsce, „wyskoczyłam z pojazdu dowodzenia i podbiegłam do [prezydenckiej] limuzyny”. Przekazała szefowi personelu Andrew Cardowi i prezydentowi tyle, ile wiedziała, po czym cała grupa weszła do szkoły.

Prezydent George W. Bush przemawia do mediów w Pentagonie, 17 września 2001 r. Po lewej stronie: dor

Prezydent George W. Bush przemawia do mediów w Pentagonie, 17 września 2001 r. Po lewej stronie: doradczyni ds. bezpieczeństwa narodowego Condoleezza Rice

Foto: Wikipedia

Reklama
Reklama

Wcześniej technicy z Białego Domu w jednej z klas urządzili centralę łączności i Loewer od razu się tam skierowała. „Sprawdziliście wszystkie bezpieczne linie?”, zapytała. Kiedy technicy uspokoili ją, że nie musi się o nic martwić, dodała: „A moglibyście znaleźć jakiś telewizor?”. „Popatrzyli na mnie jak na wariatkę”, opowiadała. Ale powtórzyła prośbę o telewizor. Była już dziewiąta rano. Prezydent przeszedł przez salę łączności w drodze do klasy, a Loewer zajrzała za nim do środka, aby zobaczyć, jak wygląda pomieszczenie. Nadal nie wiedziała, czy katastrofa samolotu była tylko wypadkiem, wolała jednak być przygotowana. „Uniosłam wzrok i zobaczyłam telewizor – wspominała. – Powiedziałam:  »Podłączcie go i ustawcie CNN«”. Skorzystała z jednej z bezpiecznych linii i zadzwoniła do Roba Hargisa do Sali Kryzysowej. „Od tego, co od niego usłyszałam, ścisnął mi się żołądek. Powiedział:  »Deborah, pogoda jest piękna. To był pasażerski odrzutowiec. Pilot nie zgłaszał żadnych problemów. Samolot trafił w sam środek wieżowca«”.

„Chyba serce mi wtedy stanęło”, wyznała. Zaczęła notować. Źle to wyglądało. Nie rozłączała się z Hargisem, który w Sali Kryzysowej też oglądał CNN, i oboje próbowali zrozumieć, co się właściwie dzieje.

Rob Hargis opowiadał, co się potem stało. „Mieliśmy przed sobą wielki plazmowy ekran, oglądaliśmy relację, a ja rozmawiałem przez telefon z komandor Loewer”. Hargis zobaczył, że CNN pokazuje samolot lecący w kierunku wieżowca. „Chwileczkę – powiedział do Loewer. – Chyba dają powtórkę”. Zaraz jednak zauważył wyświetlany w rogu ekranu napis LIVE. „I w półtorej sekundy zorientowałem się, że pierwszy budynek stoi w ogniu, a ja widzę przelatujący przez ekran drugi samolot”. Boeing wbił się w południową wieżę WTC i eksplodował gigantycznym płomieniem.

„Co za….”, wykrztusiła Loewer. „Właśnie drugi samolot uderzył w drugą wieżę – odezwał się Hargis. – Zostaliśmy zaatakowani”.

„Przeżyłam wtedy chwilę popłochu – opowiadała Loewer. – Powiedziałam do telefonu: »Rob, muszę kończyć«, i usłyszałam: »Deb, muszę kończyć«. Oboje odłożyliśmy słuchawki, bo oboje wiedzieliśmy, co musimy robić”.

Reklama
Reklama
Dyrektorka Sali Kryzysowej Deborah Loewer 11 września 2001 r. towarzyszyła prezydentowi George’owi W

Dyrektorka Sali Kryzysowej Deborah Loewer 11 września 2001 r. towarzyszyła prezydentowi George’owi W. Bushowi w wyjeździe. Tu widoczna po prawej, za prezydentem, na pokładzie Air Force One

Foto: Photographs Related to the George W. Bush Administration / Wikimedia Commons

Loewer wiedziała, że podczas wyjazdów z prezydentem Bushem obowiązywały dwie naczelne zasady: wszędzie musiał się zjawiać punktualnie i nigdy nie można mu było przeszkadzać. Nigdy wcześniej nie było jednak takiej sytuacji. No więc podeszła do agenta Secret Service stojącego na warcie przy drzwiach klasy. Pokręcił głową z miną „nie, nie pozwolę, żebyś przeszkadzała prezydentowi”. Pokazałam tylko na ekran telewizora i powiedziałam: „Niech pan patrzy. Muszę wejść”. „Tak jest”, odparł. I otworzył mi drzwi. „Prezydent zobaczył, jak wchodzę. Od drzwi do miejsca, w którym siedział, było może cztery i pół metra. Dlatego widział, że coś się dzieje”. Loewer wiele razy towarzyszyła Bushowi w wyjazdach. „Wiedział, że nie weszłabym tylko z ciekawości. Wykluczone. Zobaczyłam Andy’ego Carda i szeptem przekazałam mu, co się stało. Powiedziałam: »Drugi samolot uderzył w drugą wieżę World Trade Center. Kraj został zaatakowany«”.

„Nawet nie zdziwiło mnie to, co powiedziałam. Ta myśl sama sformułowała mi się w głowie: przecież właśnie to się działo – mówiła mi Loewer. – I powiedziałam to Andy’emu. Kiedy na mnie popatrzył, powtórzyłam te słowa”. Jak gdyby Card musiał usłyszeć to dwa razy, żeby w pełni pojąć, co do niego mówiła. A potem podszedł do prezydenta, pochylił się i szepnął mu do ucha. Scena z Cardem szepczącym do prezydenta stała się sławna, podobnie jak słowa, które do niego wypowiedział: „Drugi samolot uderzył w drugą wieżę. Ameryka została zaatakowana”. Większość ludzi nie zdawała sobie jednak sprawy, że te słowa pochodzą z Sali Kryzysowej. Rob Hargis skierował je do Deb Loewer, która przekazała je Andy’emu Cardowi, a on prezydentowi.

Condoleezza Rice: „Zostaliśmy zaatakowani”

W chwili, gdy drugi samolot wbił się w wieżowiec, doradczyni do spraw bezpieczeństwa narodowego Condi Rice była w kompleksie Sali Kryzysowej. Przyszła z rutynową wizytą, by wypytać o najnowsze wiadomości z całego świata, gdy nagle jeden z pracowników podał jej notatkę. Ona także natychmiast zrozumiała, że Stany Zjednoczone zostały zaatakowane.

Czytaj więcej

Obama i Bush wspólnie na uroczystościach

„W głębi kompleksu Sali Kryzysowej znajdowało się małe pomieszczenie, gdzie mieściła się cała łączność – opowiadała. – Poszłam tam, żeby spróbować skontaktować się z Colinem [Powellem], który akurat był w Peru. Próbowałam dzwonić do [dyrektora CIA] George’a Teneta. Zdążył już zejść do bunkra. A potem próbowałam się połączyć z Donem Rumsfeldem, ale jego telefon dzwonił i dzwonił”. Około 9.40 przypadkiem zerknęła za siebie na jeden z ekranów telewizyjnych i zobaczyła, że kolejny samolot uderzył w Pentagon. Czy Rumsfeld w ogóle żyje? A może został uwięziony w tym morzu ognia, które pochłonęło jedną stronę Pentagonu? Rice nie miała czasu nad tym pomyśleć, bo nagle zjawili się przy niej agenci Secret Service i brutalnie wypchnęli ją z pokoju.

„Zostałam zabrana stamtąd siłą (...). Unosili mnie i popychali jednocześnie. Człowiek jest niesamowicie zdezorientowany”. Agentom polecono jak najszybciej sprowadzić Rice do bunkra PEOC, ale ich powstrzymała. „Przed Salą Kryzysową jest telefon – opowiadała. – Powiedziałam im: »Nie, nie! Muszę zadzwonić do prezydenta«. Zadzwoniłam i powiedziałam, że nie może wracać, bo zostaliśmy zaatakowani”.

Zewnętrzny świat pogrążał się w chaosie, ale personel Sali Kryzysowej pozostawał na stanowiskach i metodycznie radził sobie z napływającymi informacjami. „Od razu przełączyliśmy się w tryb koordynacji – mówił mi Rob Hargis. – Błyskawicznie przyjęliśmy komunikat: zostaliśmy zaatakowani. Co trzeba zrobić? Kogo z Białego Domu musimy zawiadomić? […] Nie było żadnej paniki. Żadnych myśli: koniecznie muszę zadzwonić do [swojej] rodziny. W każdej wolnej chwili Hargis kontaktował się z małżonkami osób w Sali, żeby dać znać, że wszyscy są bezpieczni. (...)

Zastępca doradcy do spraw bezpieczeństwa narodowego Steve Hadley przypomniał sobie, że w miarę rozwoju wypadków w kompleksie Sali Kryzysowej pracowało kilka oddzielnych grup. „Dick Clarke zajął pokój w głębi ze swoim zespołem antyterrorystycznym – opowiadał. – A ja w głównej sali [konferencyjnej] zebrałem personel NSC, żeby zająć się różnymi aspektami naszej reakcji na atak. Odebraliśmy sygnał, że kolejny samolot leci w stronę Waszyngtonu i że ewakuują Biały Dom i biurowiec OEOB”. Ale, podobnie jak dyżurni, personel NSC także postanowił zostać. „Pomyśleliśmy wszyscy: nie, jesteśmy potrzebni prezydentowi, więc trzeba zostać i dalej robić to, co robimy”.

Mniej więcej pięć minut później Condi Rice zadzwoniła do Hadleya i poleciła mu natychmiast zejść do PEOC, zanim zamkną się drzwi i schron zostanie zabezpieczony.

„Nie mogę – odpowiedział jej Hadley. – Właśnie postanowiliśmy, że wszyscy podejmujemy ryzyko i zostajemy […] nie mogę stąd wyjść i schronić się w bunkrze – nie taki rodzaj dowództwa chcemy pokazać wojsku”.

„Nic mnie to nie obchodzi – odparła Rice. – Jesteś mi tu potrzebny”. Hadley niechętnie zostawił swój posterunek w Sali Kryzysowej i szybko ruszył do Skrzydła Wschodniego.

Czytaj więcej

20. rocznica 11 września. Prezydent Biden wzywa do zjednoczenia

W prezydenckim bunkrze

Według Drew Robertsa prezydencki bunkier przypomina coś w rodzaju podziemnej łodzi podwodnej. „Zawsze unosi się tam dziwny zapach. Koledzy z marynarki wojennej mówili, że pachnie tam jak wewnątrz łodzi, bo wszystko jest zamknięte w metalowej skorupie”. Kiedy schron zamykano, nie wpuszczano tam nikogo więcej.

Hadley zdążył wejść i zorientował się, że sala konferencyjna jest już zatłoczona. Oprócz Cheneya, Rice i Hughes w Prezydenckim Centrum Operacji Kryzysowych schroniło się wiele wysoko postawionych osób, między innymi doradczyni Mary Matalin, zastępca szefa personelu Josh Bolten, sekretarz transportu Norman Mineta, pierwsza dama Laura Bush i druga dama Lynne Cheney oraz agenci Secret Service i kilku innych pracowników Białego Domu. Laura Bush w pamiętny sposób opisała przejście „po starych, wyłożonych płytkami posadzkach, pod zawieszonymi u sufitu rurami i przeróżnym sprzętem mechanicznym” w drodze do bunkra. „Pojawiła się spora grupa – mówił mi Josh Bolten. – I w pewnym momencie ktoś, kto był odpowiedzialny za bezpieczeństwo schronu, podszedł do mnie i powiedział: »Hm, w tym pomieszczeniu jest za dużo ludzi. Skończy się nam zapas tlenu. Schron nie jest przygotowany do zapewnienia odpowiedniej ilości tlenu tylu osobom«. I rzeczywiście, sam to poczułem”.

Ukryty pod ziemią bunkier PEOC był jedynym miejscem w Białym Domu, które mogłoby wytrzymać siłę uderzenia odrzutowca. Gdyby porwany samolot rzeczywiście miał zaatakować kompleks siedziby prezydenckiej, to wysłanie kogoś ze schronu byłoby równoznaczne z wydaniem wyroku śmierci. „Ktoś musi o tym poinformować – opowiadał Bolten. – Nie może tego zrobić oficer nadzorujący bunkier. Chyba nie powinno się też prosić o to wiceprezydenta. No więc ja musiałem się tego podjąć”. Jak komuś powiedzieć, że musi opuścić bezpieczne miejsce w trakcie katastrofy? „Bardzo łagodnie”, stwierdził Bolten.

Czytaj więcej

11 września. Katastrofa po katastrofie

Brak odpowiedniej ilości tlenu nie był tego dnia jedynym problemem PEOC. „11 września pokazał nam, że tak naprawdę w Sali Kryzysowej wcale nie mamy takiej dobrej łączności – powiedziała mi Condoleezza Rice. – Kiedy weszliśmy do PEOC, zorientowaliśmy się, że nie możemy równocześnie oglądać telewizji i rozmawiać z Salą Kryzysową. Jedno albo drugie wysiadało. [Poza tym] mieliśmy fatalną łączność z Air Force One”. (...)

Wszyscy byli spragnieni informacji, a awarie techniczne wywoływały ogromne frustracje na wszystkich szczeblach hierarchii służbowej. „Wiceprezydent był naprawdę wkurzony – wspominał Bolten. – A rzadko widziałem, żeby uzewnętrzniał złość. Pamiętam, jak raz z hukiem odłożył telefon i zaklął”. Kiedy atakowano amerykańską ziemię, prezydent i wiceprezydent bez przerwy tracili połączenie, gdy próbowali ze sobą rozmawiać. „Nie wiem, czy problem leżał po stronie bunkra, czy Air Force One – dodał Bolten – ale powodowało to głęboką frustrację”.

Zapytałem Gary’ego Bresnahana o problemy z łącznością 11 września. „Wszyscy kwękali i narzekali, że nie mogą nic zrobić – opowiadał. – Ale zawsze się broniłem: »Przecież udało mu się połączyć«. Mieli możliwość zrobienia tego, co powinni byli zrobić”. Przyznał jednak, że narzekania na jakość komunikacji 11 września przyczyniły się do gruntownej modernizacji Sali Kryzysowej. „Jako dostawca [łączności] człowiek musi tego wysłuchać”, stwierdził. To jednak nie złagodziło jego rozdrażnienia z powodu tych utyskiwań.

„Prezydent mówił, że wszystko jest do kitu, nic dobrze nie działa, a przecież działało – opowiadał Bresnahan. – Działało. Po prostu denerwował się, bo go tu nie było”.

Przynajmniej w tym jednym punkcie wszyscy się zgadzają: prezydent Bush oddałby wszystko, żeby tamtego dnia znaleźć się w Waszyngtonie.

Fragment książki George’a Stephanopoulosa i Lisy Dickey „Situation Room. Pokój, w którym ważą się losy świata” wydanej nakładem wydawnictwa Prószyński i S-ka. Śródtytuły i skróty pochodzą od redakcji.

SITUATION ROOM Prószyński i S-ka, Warszawa 2025

SITUATION ROOM Prószyński i S-ka, Warszawa 2025

Z tego artykułu dowiesz się:

  • Jakie znaczenie dla przywódców amerykańskich miała Sala Kryzysowa podczas ataków z 11 września?
  • Jakie były główne działania personelu Sali Kryzysowej w trakcie ataków?
  • Dlaczego komunikacja z prezydentem była kluczowym zagadnieniem w dniu ataków?
  • Jakie wyzwania stały przed kadrą zarządzającą w obliczu zagrożenia?
  • Jakie decyzje podejmowały osoby kluczowe, takie jak Deborah Loewer i Condoleezza Rice?
  • W jaki sposób infrastruktura PEOC wpłynęła na zarządzanie kryzysem?
Pozostało jeszcze 98% artykułu

Rano 11 września 2001 roku członek personelu Sali Kryzysowej Ed Padinske miał do wykonania ważne zadanie: razem ze swoją żoną Heidi pierwszy raz odprowadzali córkę do przedszkola w Fair­fax w stanie Wirginia.

W szkole Padinske (180 cm wzrostu) dzielnie zasiadł na dziecięcym plastikowym krzesełku, by posłuchać wprowadzenia dla rodziców. „Próbuję przyjąć jakąś wygodną pozycję – opowiadał mi – gdy nagle wchodzi pomoc nauczyciela, stuka mnie w ramię i mówi: »Chyba powinien pan zadzwonić do pracy«”. Pomoc, która wiedziała, że Padinske pracuje w Białym Domu, usłyszała, że samolot uderzył w World Trade Center.

Pozostało jeszcze 97% artykułu
/
artykułów
Czytaj dalej. Subskrybuj
Reklama
Historia świata
Agentka Churchilla: Krystyna Skarbek i jej śmiertelna gra z Gestapo
Materiał Promocyjny
UltraGrip Performance 3 wyznacza nowy standard w swojej klasie
Historia świata
Pod flagą czerwono-czarną
Historia świata
Hitler miał obsesję na punkcie wierności psów
Historia świata
Sekretny plan Ariela Szarona
Materiał Promocyjny
Raport o polskim rynku dostaw poza domem
Historia świata
O dwóch takich, którzy zmienili USA w eksportera gazu i ropy
Materiał Promocyjny
Manager w erze AI – strategia, narzędzia, kompetencje AI
Reklama
Reklama