Dyrektorka Sali Kryzysowej Deborah Loewer 11 września 2001 r. towarzyszyła prezydentowi George’owi W. Bushowi w wyjeździe. Tu widoczna po prawej, za prezydentem, na pokładzie Air Force One
Foto: Photographs Related to the George W. Bush Administration / Wikimedia Commons
Loewer wiedziała, że podczas wyjazdów z prezydentem Bushem obowiązywały dwie naczelne zasady: wszędzie musiał się zjawiać punktualnie i nigdy nie można mu było przeszkadzać. Nigdy wcześniej nie było jednak takiej sytuacji. No więc podeszła do agenta Secret Service stojącego na warcie przy drzwiach klasy. Pokręcił głową z miną „nie, nie pozwolę, żebyś przeszkadzała prezydentowi”. Pokazałam tylko na ekran telewizora i powiedziałam: „Niech pan patrzy. Muszę wejść”. „Tak jest”, odparł. I otworzył mi drzwi. „Prezydent zobaczył, jak wchodzę. Od drzwi do miejsca, w którym siedział, było może cztery i pół metra. Dlatego widział, że coś się dzieje”. Loewer wiele razy towarzyszyła Bushowi w wyjazdach. „Wiedział, że nie weszłabym tylko z ciekawości. Wykluczone. Zobaczyłam Andy’ego Carda i szeptem przekazałam mu, co się stało. Powiedziałam: »Drugi samolot uderzył w drugą wieżę World Trade Center. Kraj został zaatakowany«”.
„Nawet nie zdziwiło mnie to, co powiedziałam. Ta myśl sama sformułowała mi się w głowie: przecież właśnie to się działo – mówiła mi Loewer. – I powiedziałam to Andy’emu. Kiedy na mnie popatrzył, powtórzyłam te słowa”. Jak gdyby Card musiał usłyszeć to dwa razy, żeby w pełni pojąć, co do niego mówiła. A potem podszedł do prezydenta, pochylił się i szepnął mu do ucha. Scena z Cardem szepczącym do prezydenta stała się sławna, podobnie jak słowa, które do niego wypowiedział: „Drugi samolot uderzył w drugą wieżę. Ameryka została zaatakowana”. Większość ludzi nie zdawała sobie jednak sprawy, że te słowa pochodzą z Sali Kryzysowej. Rob Hargis skierował je do Deb Loewer, która przekazała je Andy’emu Cardowi, a on prezydentowi.
Condoleezza Rice: „Zostaliśmy zaatakowani”
W chwili, gdy drugi samolot wbił się w wieżowiec, doradczyni do spraw bezpieczeństwa narodowego Condi Rice była w kompleksie Sali Kryzysowej. Przyszła z rutynową wizytą, by wypytać o najnowsze wiadomości z całego świata, gdy nagle jeden z pracowników podał jej notatkę. Ona także natychmiast zrozumiała, że Stany Zjednoczone zostały zaatakowane.
„W głębi kompleksu Sali Kryzysowej znajdowało się małe pomieszczenie, gdzie mieściła się cała łączność – opowiadała. – Poszłam tam, żeby spróbować skontaktować się z Colinem [Powellem], który akurat był w Peru. Próbowałam dzwonić do [dyrektora CIA] George’a Teneta. Zdążył już zejść do bunkra. A potem próbowałam się połączyć z Donem Rumsfeldem, ale jego telefon dzwonił i dzwonił”. Około 9.40 przypadkiem zerknęła za siebie na jeden z ekranów telewizyjnych i zobaczyła, że kolejny samolot uderzył w Pentagon. Czy Rumsfeld w ogóle żyje? A może został uwięziony w tym morzu ognia, które pochłonęło jedną stronę Pentagonu? Rice nie miała czasu nad tym pomyśleć, bo nagle zjawili się przy niej agenci Secret Service i brutalnie wypchnęli ją z pokoju.
„Zostałam zabrana stamtąd siłą (...). Unosili mnie i popychali jednocześnie. Człowiek jest niesamowicie zdezorientowany”. Agentom polecono jak najszybciej sprowadzić Rice do bunkra PEOC, ale ich powstrzymała. „Przed Salą Kryzysową jest telefon – opowiadała. – Powiedziałam im: »Nie, nie! Muszę zadzwonić do prezydenta«. Zadzwoniłam i powiedziałam, że nie może wracać, bo zostaliśmy zaatakowani”.
Zewnętrzny świat pogrążał się w chaosie, ale personel Sali Kryzysowej pozostawał na stanowiskach i metodycznie radził sobie z napływającymi informacjami. „Od razu przełączyliśmy się w tryb koordynacji – mówił mi Rob Hargis. – Błyskawicznie przyjęliśmy komunikat: zostaliśmy zaatakowani. Co trzeba zrobić? Kogo z Białego Domu musimy zawiadomić? […] Nie było żadnej paniki. Żadnych myśli: koniecznie muszę zadzwonić do [swojej] rodziny. W każdej wolnej chwili Hargis kontaktował się z małżonkami osób w Sali, żeby dać znać, że wszyscy są bezpieczni. (...)
Zastępca doradcy do spraw bezpieczeństwa narodowego Steve Hadley przypomniał sobie, że w miarę rozwoju wypadków w kompleksie Sali Kryzysowej pracowało kilka oddzielnych grup. „Dick Clarke zajął pokój w głębi ze swoim zespołem antyterrorystycznym – opowiadał. – A ja w głównej sali [konferencyjnej] zebrałem personel NSC, żeby zająć się różnymi aspektami naszej reakcji na atak. Odebraliśmy sygnał, że kolejny samolot leci w stronę Waszyngtonu i że ewakuują Biały Dom i biurowiec OEOB”. Ale, podobnie jak dyżurni, personel NSC także postanowił zostać. „Pomyśleliśmy wszyscy: nie, jesteśmy potrzebni prezydentowi, więc trzeba zostać i dalej robić to, co robimy”.
Mniej więcej pięć minut później Condi Rice zadzwoniła do Hadleya i poleciła mu natychmiast zejść do PEOC, zanim zamkną się drzwi i schron zostanie zabezpieczony.
„Nie mogę – odpowiedział jej Hadley. – Właśnie postanowiliśmy, że wszyscy podejmujemy ryzyko i zostajemy […] nie mogę stąd wyjść i schronić się w bunkrze – nie taki rodzaj dowództwa chcemy pokazać wojsku”.
„Nic mnie to nie obchodzi – odparła Rice. – Jesteś mi tu potrzebny”. Hadley niechętnie zostawił swój posterunek w Sali Kryzysowej i szybko ruszył do Skrzydła Wschodniego.
W prezydenckim bunkrze
Według Drew Robertsa prezydencki bunkier przypomina coś w rodzaju podziemnej łodzi podwodnej. „Zawsze unosi się tam dziwny zapach. Koledzy z marynarki wojennej mówili, że pachnie tam jak wewnątrz łodzi, bo wszystko jest zamknięte w metalowej skorupie”. Kiedy schron zamykano, nie wpuszczano tam nikogo więcej.
Hadley zdążył wejść i zorientował się, że sala konferencyjna jest już zatłoczona. Oprócz Cheneya, Rice i Hughes w Prezydenckim Centrum Operacji Kryzysowych schroniło się wiele wysoko postawionych osób, między innymi doradczyni Mary Matalin, zastępca szefa personelu Josh Bolten, sekretarz transportu Norman Mineta, pierwsza dama Laura Bush i druga dama Lynne Cheney oraz agenci Secret Service i kilku innych pracowników Białego Domu. Laura Bush w pamiętny sposób opisała przejście „po starych, wyłożonych płytkami posadzkach, pod zawieszonymi u sufitu rurami i przeróżnym sprzętem mechanicznym” w drodze do bunkra. „Pojawiła się spora grupa – mówił mi Josh Bolten. – I w pewnym momencie ktoś, kto był odpowiedzialny za bezpieczeństwo schronu, podszedł do mnie i powiedział: »Hm, w tym pomieszczeniu jest za dużo ludzi. Skończy się nam zapas tlenu. Schron nie jest przygotowany do zapewnienia odpowiedniej ilości tlenu tylu osobom«. I rzeczywiście, sam to poczułem”.
Ukryty pod ziemią bunkier PEOC był jedynym miejscem w Białym Domu, które mogłoby wytrzymać siłę uderzenia odrzutowca. Gdyby porwany samolot rzeczywiście miał zaatakować kompleks siedziby prezydenckiej, to wysłanie kogoś ze schronu byłoby równoznaczne z wydaniem wyroku śmierci. „Ktoś musi o tym poinformować – opowiadał Bolten. – Nie może tego zrobić oficer nadzorujący bunkier. Chyba nie powinno się też prosić o to wiceprezydenta. No więc ja musiałem się tego podjąć”. Jak komuś powiedzieć, że musi opuścić bezpieczne miejsce w trakcie katastrofy? „Bardzo łagodnie”, stwierdził Bolten.
Brak odpowiedniej ilości tlenu nie był tego dnia jedynym problemem PEOC. „11 września pokazał nam, że tak naprawdę w Sali Kryzysowej wcale nie mamy takiej dobrej łączności – powiedziała mi Condoleezza Rice. – Kiedy weszliśmy do PEOC, zorientowaliśmy się, że nie możemy równocześnie oglądać telewizji i rozmawiać z Salą Kryzysową. Jedno albo drugie wysiadało. [Poza tym] mieliśmy fatalną łączność z Air Force One”. (...)
Wszyscy byli spragnieni informacji, a awarie techniczne wywoływały ogromne frustracje na wszystkich szczeblach hierarchii służbowej. „Wiceprezydent był naprawdę wkurzony – wspominał Bolten. – A rzadko widziałem, żeby uzewnętrzniał złość. Pamiętam, jak raz z hukiem odłożył telefon i zaklął”. Kiedy atakowano amerykańską ziemię, prezydent i wiceprezydent bez przerwy tracili połączenie, gdy próbowali ze sobą rozmawiać. „Nie wiem, czy problem leżał po stronie bunkra, czy Air Force One – dodał Bolten – ale powodowało to głęboką frustrację”.
Zapytałem Gary’ego Bresnahana o problemy z łącznością 11 września. „Wszyscy kwękali i narzekali, że nie mogą nic zrobić – opowiadał. – Ale zawsze się broniłem: »Przecież udało mu się połączyć«. Mieli możliwość zrobienia tego, co powinni byli zrobić”. Przyznał jednak, że narzekania na jakość komunikacji 11 września przyczyniły się do gruntownej modernizacji Sali Kryzysowej. „Jako dostawca [łączności] człowiek musi tego wysłuchać”, stwierdził. To jednak nie złagodziło jego rozdrażnienia z powodu tych utyskiwań.
„Prezydent mówił, że wszystko jest do kitu, nic dobrze nie działa, a przecież działało – opowiadał Bresnahan. – Działało. Po prostu denerwował się, bo go tu nie było”.
Przynajmniej w tym jednym punkcie wszyscy się zgadzają: prezydent Bush oddałby wszystko, żeby tamtego dnia znaleźć się w Waszyngtonie.
Fragment książki George’a Stephanopoulosa i Lisy Dickey „Situation Room. Pokój, w którym ważą się losy świata” wydanej nakładem wydawnictwa Prószyński i S-ka. Śródtytuły i skróty pochodzą od redakcji.
SITUATION ROOM Prószyński i S-ka, Warszawa 2025