Na tropie Marco Polo

700 lat po śmierci weneckiego kupca, prekursora epoki odkryć geograficznych, utytułowany podróżnik odnajduje ślady dawnych epok.

Publikacja: 15.02.2024 21:00

Taklamakan: środek lokomocji autora nie różnił się od tego, z jakiego korzystał kupiec Marco Polo

Taklamakan: środek lokomocji autora nie różnił się od tego, z jakiego korzystał kupiec Marco Polo

Foto: Shutterstock

Tak jak niektórzy kwestionowali lądowanie człowieka na Księżycu, a inni nie wierzyli w samobójstwo Marilyn Monroe, tak też byli i tacy, którzy podejrzewali, że Marco Polo (1254–1324), uniwersalna ikona przygody i odkryć geograficznych, nigdy nie dotarł do Chin. Jego relacje były pełne pasjonujących wydarzeń i tak niesamowitych opisów świata, że ludzie, którzy nigdy nie wychylili nosa z własnego domu, przyjmowali je z nieukrywanym niedowierzaniem, nierzadko przypisując podróżnikowi przejaskrawienia. I kiedy na łożu śmierci rodzina błagała go o sprostowanie swojej wersji, „aby stał się bardziej wiarygodny”, ten skwitował, że to zaledwie połowa tego, co w gruncie rzeczy widział na własne oczy w długiej podróży i podczas 17-letniej służby na dworze chana mongolskiego. Nad wiarygodnością otoczonej kultem peregrynacji Marco Polo debatowali różni historycy i badacze, odnotowując rozbieżności literackie i przeoczenia, ale zrzucono to na karb autora romansów Rustichello da Pisa, który spisując podyktowane wspomnienia w „Opisanie świata”, często ubarwiał je, aby „bardziej oczarować czytelnika” i zdobyć sławę.

Marco Polo na Jedwabnym Szlaku

Wędrowny kupiec, w którym odnalazłem intrygującą bratnią duszę, stał się dla mnie mentorem i źródłem inspiracji. Moje ścieżki częstokroć splatały się z gościńcami, po których on podążał. Oglądałem te same obiekty albo to, co po siedmiuset latach z nich zostało. Większość zespołów świątynnych i miast garnizonowych czy buddyjskich stup została pochłonięta przez pustynie, nie przetrwała wojen, grabieży, burz i srogich zim albo padła ofiarą ludzkich zaniedbań. W miejsce wydeptanych ścieżek karawanowych powstały drogi asfaltowe i trasy kolejowe, a dwugarbne wielbłądy zostały zastąpione ciężkimi tirami zmierzającymi do celu za pomocą nawigacji satelitarnej. Karawanseraje, przydrożne zajazdy, gdzie w karczmie przy sąsiednich stołach posilali się kupcy pochodzący z Persji, Grecji, Rzymu, Armenii, Syrii, Baktrianu czy Indii, ustąpiły klimatyzowanym hotelom. Na bazarach nie wymienia się już jedwabiu, tylko sprzedaje firmowe T-shirty, a palarnie opium zostały wyrugowane przez sieć McDonald’s. Na szczęście zachowały się do naszych czasów liczne ślady dawnych epok, żywe świadectwo wielkości minionych kultur.

„Nie ma drugiego takiego miasta na świecie, które oferuje rozkosze pozwalające uwierzyć, że jest się w raju”. To słowa Marco Polo, który w 1276 r. odwiedził Suzhou, jedną z siedmiu stolic Chin w czasach dynastii Qian. „Miasto 6000 kamiennych mostów, pod którymi przepłynęłaby jedna lub dwie galery”, przypominało mu rodzinną Wenecję. Poza tym wyróżniało się „ogrodem tysiąca piękności”, co sprawiło, że w jego opinii „niebo jest niebem, zaś Suzhou rajem na ziemi”. Dziś w mieście położonym nad brzegiem Jangcy nie ma tysięcy mostów, naliczyłem ich niewiele ponad sto, pod którymi przepłyną zaledwie nieduże łodzie. Kanał cesarski, łączący miasto z Pekinem, został zastąpiony nowoczesnymi arteriami, które przecinają dzielnice drapaczy chmur i awangardowych budowli. Można mieć pretensje do włodarzy Wenecji Wschodu, którzy pośród nieuchwytnego czaru urokliwych kanałów, romantycznych kamieniczek i gondoli nieróżniących się od włoskich oryginałów, w 2012 r. bezmyślnie zbudowali kopię powszechnie znanego londyńskiego Tower Bridge.

Popiersie wenecjanina w rzymskim parku Villa Borghese

Popiersie wenecjanina w rzymskim parku Villa Borghese

Shutterstock

Był rok 1990, Gorbaczow ustanowił nowy kurs polityczny i regiony do tej pory niedostępne dla obcokrajowców można było wreszcie odwiedzać. Myślałem o wyjeździe do Dagestanu. Ta rubież przykuwała moją uwagę ze względu na Derbent, a dokładniej na legendarne Żelazne Wrota – wąski, mający od stuleci strategiczne znaczenie przesmyk między grzbietem Kaukazu a Morzem Kaspijskim, jedyną dogodną drogę z euroazjatyckich stepów na Bliski Wschód. W VI stuleciu Persowie stworzyli na wzgórzu ponad miastem, powstałym ponad 4 tys. lat wcześniej, swój przyczółek-warownię, skąd najeżdżali na góralską ludność, niosąc świętą wiarę muzułmańską. Tu też, w czasach Jedwabnego Szlaku, rozległej sieci komunikacyjnej, którą od III w. przed Chrystusem kupcy transportowali w karawanach (w obu kierunkach, przez pół świata) egzotyczne dobra pachnące dalekimi krajami, istniała przynosząca niebagatelne dochody komora celna. Miejsce, gdzie ściągano myto za przewożone towary, zrobiło głębokie wrażenie na Marco Polo.

Ja także zakosztowałem mnóstwa doznań na widok oddychającego historią, zbudowanego na wysokiej grani Naryn-Kala, potężnego zespołu fortecznego – imponującego arcydzieła światowej architektury fortyfikacyjnej – który niczym wehikuł czasu przeniósł mnie w przeszłość. Dominuje w zbudowanym w VI w. monumentalnym, nie do sforsowania murze Dag-Bary, rozciągającym się ze wschodu na zachód, na długości ponad 40 km – przez wzgórza, gaje i wysokie góry. Nieregularny wielobok otoczony 10-metrowej wysokości masywnymi murami z kamiennych bloków o grubości trzech metrów, pomimo stuleci i wielu przebudów, prawie w całości zachował piękno i potęgę wież strażniczych, ostrych łuków, rzeźbionych kolumn, baszt czy bram wjazdowych. Z cytadeli otwiera się oszałamiający widok na wieloetniczne miasto, w którym żyje ponad 40 narodowości różnych kultur i języków. Stworzony ludzkim dziełem monument historii splata się w szczególny sposób z naturalnym urokiem miejsca, jakich niewiele wcześniej widziałem.

W „Opisaniu świata” znajduje się ciekawy fragment dotyczący chińskiej oazy Yiwu na trasie najsławniejszego traktu handlowego starożytności. Otóż zamieszkujący ją lud żył dostatnio, spędzając czas na przyjemnościach, których nie skąpił też przewijającym się wędrownikom. Jeśli trafił się gość, proponowano mu, aby wybrał żonę czy córkę gospodarza. Miejscowi byli przywiązani do tego niezwykłego obyczaju, bo wierzyli, że taka była wola bogów, którzy pomnażali gościnnym gospodarzom majątki i potomstwo. Na podobną gościnność wenecki kupiec mógł liczyć też w prowincji Gajndu. Tam także wierzono, że oddawanie kobiet obcym mężczyznom zapewnia życzliwość bóstwa. A trzeba dodać, że kobiety Wschodu były bardzo zmysłowe i ceniły cielesne rozkosze. Nic dziwnego, że Marco Polo chętnie korzystał z tych uciech.

Tego rodzaju tradycji tam już się nie spotyka, podobnie zresztą jak na Czukotce. Pewnego razu doleciałem helikopterem do hodowców reniferów w bezludnej tundrze. Starsze małżeństwo zamieszkałe w jurcie ugościło mnie i Jegora, mojego opiekuna z administracji Anadyru, czajem. W pewnym momencie gospodarz o imieniu Tyne-nkei wyjął z ust kostkę cukru, którą popijał herbatę, i zaproponował, abym ją także osłodził. Wymigałem się, kłamiąc, że napary zawsze piję niesłodkie. Po czym odwzajemniłem się drobnymi prezentami, papierosami i solą. Mój „anioł stróż” tłumaczył im, że przybyłem z bardzo daleka i zimą w zaprzęgu reniferów trzeba by do mnie jechać przynajmniej ze sto dni. Ja z kolei podziękowałem za ciepłe przyjęcie i nawiązując do gościnności, zażartowałem, że podobno u Czukczów był niegdyś taki zwyczaj, iż gospodarz oddawał na noc przyjezdnemu swoją żonę. Towarzyszący mi funkcjonariusz zaczął robić mi wymówkę za niedorzeczne insynuacje, ale gospodarz nieoczekiwanie odżył i nostalgicznym tonem obwieścił: „Oj, Jacek, były takie czasy! Oj, były!”.

W „Krainie ognia”

Czułem obecność Marco Polo w Azerbejdżanie, oglądając wydobywający się od zamierzchłych czasów z płytkich złóż ropy i nafty gaz ziemny, który ulegając samozapłonowi, tworzy (bez względu na deszcz lub śnieg) płonące na ziemi języki ognia. Odkryłem scenę wprost z XIII w., gdy podróżnik natrafił na „osobliwe źródło, z którego płynie olej w tak wielkiej obfitości, że napełnić nim można by naraz sto okrętów; nie nadaje się do jedzenia, lecz dobry jest do palenia i do smarowania ludzi i zwierząt chorych na świerzb oraz wielbłądów chorych na parchy i krosty; ludzie z odległych stron przybywają po ten olej i cała okolica pali tym olejem tylko”. Nie znajdując wytłumaczenia dla tego spektaklu natury, określił go jako „płomienie znikąd”. Azerbejdżan w języku staroperskim oznacza „Kraina ognia”.

Śmiałkowie wyruszający niegdyś na tajemnicze bezimienne terytoria, nie wiedzieli, co ich tam czeka. Cele były odległe, nie znano dróg, tym bardziej że nawet nie zawsze one istniały. Czasochłonne wyprawy na dziejowej arterii handlowej musiały wówczas wydawać się wędrowcom tak obce, jak dziś dla nas UFO. Należało pokonywać pokaźne odległości, zmagać się z głodem, chorobami tropikalnymi, burzami piaskowymi, mrozami i upałem. Wyprawa do krain leżących w głębi terra incognita wymagała wytrwałości i odporności, bo to było nieustanne przekraczanie granic nie tylko między krajami, ale i lingwistycznych, religijnych czy kulturowych. Dawały się we znaki zawieruchy wojenne i grabieże. Zagrożenie stanowiły także drapieżniki lub wrogo nastawieni tubylcy, a nieraz i zawistni rywale. Marco Polo, przebywając w Ormuz nad Zatoką Perską, usłyszał złowrogą wieść o tym, że śmiercionośny wiatr zaskoczył na pustyni sześć tysięcy żołnierzy i „podusił ich wszystkich”.

Trudy podróżowania doliną Wachan

Marco Polo pod pewnym względem był w komfortowej sytuacji. Korzystał z ofiarowanej mu przez Kubilaj-chana, paizy, złotej tabliczki z pieczęcią władcy, zapewniającej posiadaczowi noclegi, konie, eskortę i bezpieczeństwo na terytorium całego imperium mongolskiego, rozciągającego się od Chin po dzisiejszą Europę Wschodnią.

Autor przemierzał Korytarz Wachański w Afganistanie. Jego prekursor jechał tędy w karawanie wielbłąd

Autor przemierzał Korytarz Wachański w Afganistanie. Jego prekursor jechał tędy w karawanie wielbłądów

Shutterstock

Ja również, oprócz posiadania paszportu i wizy, na wjazd na zastrzeżone terytoria, na wizytę u Janomami na Górnym Orinoko lub u Jarajów w Wietnamie czy na kręcenie filmu dokumentalnego w Papui Zachodniej, musiałem zdobywać przeróżne administracyjne autoryzacje i listy żelazne ważnych urzędników państwowych czy uzbrojoną eskortę. Ekspedycji Trans-Borneo patronował gubernator Kalimantanu, indonezyjskiej części tej wyspy, poszukiwania źródła Amazonki odbywały się pod auspicjami wiceprezydenta Peru. Decyzja o udzieleniu zgody na odbycie pierwszej bez osób towarzyszących, to znaczy bez „opieki” KGB, europejskiej ekspedycji na biegun zimna w Jakucji, podejmowana była w gabinecie samego Michaiła Gorbaczowa.

Oczarował mnie nabrzmiałą historią Badachszan położony w dzisiejszym Afganistanie. Marco Polo z powodu choroby musiał zatrzymać się tam na rok. Po nabyciu rubinów, szafirów i lapis lazuli, z których słynęła kraina, udał się w dalszą drogę wzdłuż rzeki Wachan. W każdej wiosce spotykał ludność posługującą się innym dialektem i pielęgnującą odrębne, kultywowane od pokoleń tradycje. Niestety, trudnili się też rozbojem, organizując zasadzki na wysokich przełęczach, grabili karawany. Wenecjanin źle wspominał najtrudniejszą na całej bezmiernej trasie naturalną barierę – rejon „Dachu Świata”. Wielodniowy pochód przez dziką nieprzyjazną krainę wymagał wręcz heroicznego wysiłku. Doskwierały siarczyste mrozy, wichry, zaspy śnieżne i głód. Z powodu rozrzedzonego powietrza Marco Polo miał trudności z oddychaniem, nie brakło przyprawiających o zawrót głowy wiszących mostów nad rwącymi rzekami. Także objuczone konie z trudem znosiły te warunki i często padały z wyczerpania.

W 1986 r. byłem na tej peryferii świata, gdzie warunki życia są równie surowe i prymitywne jak przed siedmioma stuleciami i gdzie tak samo rytmy dnia są uzależnione od światła dziennego i czterech pór roku. Zaskoczył mnie fakt, że pamięć wielkiego wojownika Aleksandra Wielkiego, twórcy największego imperium w dziejach ziemi, otoczona jest tam niemal kultem opiekuna i dobroczyńcy podbitych ludów. Jechałem malowniczą doliną Wachan, dopiero co otwartą dla ruchu turystycznego Karakorum Highway. Budowa 1200-kilometrowego cudu inżynierii okupiona była kosztem 1600 robotników, którzy stracili życie głównie w wyniku lawin i osuwisk gruntu bądź spadli w przepaść. To była przygoda budząca grozę. Tysiąc kilometrów adrenaliny, groźnego piękna gigantycznego krajobrazu surowej himalajskiej krainy i ośnieżonych, sięgających nieba, górskich szczytów, które jeszcze dzisiaj wspominam z biciem serca. Z paraliżującym lękiem obserwowałem, jak kierowca mija na centymetry kolorowe ciężarówki po wykutych w skale półkach, zawieszonych setki metrów nad ziejącą czeluścią, na dnie której dogorywały przewrócone do góry kołami spalone wraki pojazdów. Tysiące razy brawurowy driver zdezelowanej toyoty, kontrolującymi ruchami dotykał kołami skraju drogi bez barierek zabezpieczających. Wtedy za każdym razem kurczowo, wciskając się w fotel i próbując nie myśleć o najgorszym, oddawałem się w ręce Stwórcy. Na nic zdawało się surowe piękno lśniących lodowców, śnieg iskrzący się na szczytach gór czerwonym kolorem słońca czy stado wielkorogich owiec poli (nazwanych od imienia wenecjanina!) albo jaków żyjących w dzikim stanie. Mogło odechcieć się wojażowania na zawsze i nie ukrywam, że od tamtej pory doceniam użyteczność talizmanu.

Kaszgar: ogromne targowisko

Duch burzliwej historii legendarnego traktu, ważnej części dziejów ludzkości, unosi się także w Kaszgarze, obowiązkowym przystanku dawnych kupców. Według wenecjanina „od niepamiętnych czasów w każdą niedzielę odbywa się największe targowisko w Azji Środkowej i lud żyje z handlu i rzemiosła”. W końcu stulecia, kiedy odwiedziłem to miasto, doświadczyłem kolorytu dawnych czasów na oszałamiającym bazarze, w ślepo wijącym się labiryncie tysięcy straganów z przyborami toaletowymi, ryżem, owocami, podróbkami Nike i Adidasa, pirackimi DVD i elektroniką made in China. Gdyby nie wyładowane towarem motocykle czy trąbiące taksówki, to transport niewiele różniłby się od klimatów średniowiecza: wózki zaprzężone w osiołki, mężczyźni taszczący na plecach imponujące worki, stosy towarów na wozach ciągnionych przez zwierzęta. Wiele przestrzeni zajmowały rzędy rzemieślników różnej maści: szewcy, jubilerzy, ślusarze, krawcy, cukiernicy, drukarze. Obserwowałem rzeźnika ucinającego kawałek wiszącej na słońcu jagnięciny, której zapach sprawdzał kupujący. Obok reklamował się producent osobliwych lodów. Z bryły lodu zestrugiwał specjalnym widelcem kruszyny do ceramicznego kubka, w których mieszał je z jogurtem i gorzkim miodem. Po czym niczym zawodowy barman wstrząsał zaimprowizowanym shakerem, przygotowując orzeźwiający koktajl. Z budki z kebabem dochodził stęchły zapach baraniny, w zapyziałej herbaciarni brodaty autochton ujgurski moczył chleb w herbacie z mlekiem.

Kaszgar: taka sama atmosfera jak w czasach Marco Polo

Kaszgar: taka sama atmosfera jak w czasach Marco Polo

Shutterstock

Z Kaszgaru jechałem wygodnym autobusem z kuszetkami do Urumczi, skąd wracałem do Europy. Podróż trwała kilkanaście godzin, a leżący obok mnie Ujgur, któremu zafundowałem zimne piwo na jednym z postojów, wspominał, że w 1942 r. – jadąc z ojcem wozem zaprzężonym w wielbłąda – przemierzył tę trasę w 39 dni. Świat w czasach szalonego przyspieszenia zmienia się i kurczy. Jesteśmy skazani na dynamiczny proces globalizacji, który wszystko ujednolica i zaciera granice. Zderzenie kultur powoduje nieunikniony proces akulturacji. W epoce masowej turystyki korzystamy z gotowych recept, zadowalając się wystawionym na sprzedaż skansenem wyprodukowanym na użytek przyjezdnych.

Postscriptum do podróży z Marco Polo

Obaj wyruszaliśmy na wyprawę poza granice szerzej znanego świata z praktycznie tego samego miejsca: on z Wenecji, ja z pobliskiego Bassano del Grappa, gdzie spędziłem całe moje dorosłe życie. To dzięki jego inspiracji udałem się pół wieku temu na spotkanie z wielką przygodą życia, koktajlem zachwytu, fascynacji, emocji i ukontentowania. Dziś, czując się dozgonnym dłużnikiem Marco Polo, odwiedzam jego dom rodzinny, wzniesioną z czerwonej cegły, dziś już zupełnie wyblakłą kamienicę Corte Botera, o dwa kroki od mostu Conzafelzi w Wenecji, aby złożyć hołd mojemu duchowemu przewodnikowi.

Jacek Pałkiewicz

reporter, eksplorator, odkrywca źródła Amazonki, twórca survivalu w Europie. www.palkiewicz.com

Tak jak niektórzy kwestionowali lądowanie człowieka na Księżycu, a inni nie wierzyli w samobójstwo Marilyn Monroe, tak też byli i tacy, którzy podejrzewali, że Marco Polo (1254–1324), uniwersalna ikona przygody i odkryć geograficznych, nigdy nie dotarł do Chin. Jego relacje były pełne pasjonujących wydarzeń i tak niesamowitych opisów świata, że ludzie, którzy nigdy nie wychylili nosa z własnego domu, przyjmowali je z nieukrywanym niedowierzaniem, nierzadko przypisując podróżnikowi przejaskrawienia. I kiedy na łożu śmierci rodzina błagała go o sprostowanie swojej wersji, „aby stał się bardziej wiarygodny”, ten skwitował, że to zaledwie połowa tego, co w gruncie rzeczy widział na własne oczy w długiej podróży i podczas 17-letniej służby na dworze chana mongolskiego. Nad wiarygodnością otoczonej kultem peregrynacji Marco Polo debatowali różni historycy i badacze, odnotowując rozbieżności literackie i przeoczenia, ale zrzucono to na karb autora romansów Rustichello da Pisa, który spisując podyktowane wspomnienia w „Opisanie świata”, często ubarwiał je, aby „bardziej oczarować czytelnika” i zdobyć sławę.

Pozostało 93% artykułu

Ten artykuł przeczytasz z aktywną subskrypcją rp.pl

Zyskaj dostęp do ekskluzywnych treści najbardziej opiniotwórczego medium w Polsce

Na bieżąco o tym, co ważne w kraju i na świecie. Rzetelne informacje, różne perspektywy, komentarze i opinie. Artykuły z Rzeczpospolitej i wydania magazynowego Plus Minus.

Historia świata
Nowy Front w USA. John F. Kennedy, cz. V
Historia świata
O królu, który piekł ciastka i bił wikingów
Historia świata
Zdradziecki zamach na templariuszy. Złożona operacja przeciw potężnej formacji
Historia świata
W poszukiwaniu Eldorado. Polowanie na legendę
Historia świata
Próchnica zębów: odwieczny problem nie tylko u ludzi