Z obawy przed recesją w czasie spowolnienia gospodarczego USA porzuciły sztywny kurs zbyt drogiego dolara, który od 1944 r. kotwiczył koszyk walut objętych porozumieniem z Bretton Woods. Przy tym dolar był walutą rozliczeniową na światowym rynku surowców, dlatego mocna dewaluacja uszczupliła dochody państw eksportujących ropę. Producenci zrzeszeni w OPEC zrekompensowali stratę, ustalając ceny w stosunku do kursu złota, co podniosło koszty importu i wartość rynkową kruszcu.
Niemal w tym samym czasie kartel eksporterów umniejszył znaczenie „siedmiu sióstr” – zblatowanych koncernów naftowych, kontrolujących większość wydobycia poza blokiem komunistycznym. W ślad za Kaddafim, który świeżo obalił monarchię w Libii, OPEC wymusiło większościowe udziały w zyskach i dodatkowo opodatkowało eksport. Jednak zachodnie potęgi przyjęły zmiany ze spokojem, a wręcz zadowoleniem. Rosnące zyski eksporterów nafty i tak wracały do ich gospodarek z potężną nadwyżką, jeśli nie przez inwestycje w giełdę i banki, to w przychodach z eksportu bajecznie drogich towarów konsumpcyjnych i broni.
Koniunktura miała jednak wysoką cenę, szczególnie odczuwalną za Atlantykiem. Przegrzany przemysł nie nadążał z produkcją – hossie towarzyszyła inflacja, z podwyżkami cen przekraczającymi wzrost płac realnych, lecz Fed nie chciał podnieść stóp procentowych. W zamian prezydent Nixon podjął kilka nerwowych i nieprzemyślanych decyzji, ustalając maksymalny pułap cen paliw. Nie mógł wiedzieć, że niechcący eskalował skutki zbliżającej się katastrofy.
Amerykański rynek energii był specyficzny, choćby stąd, że największa gospodarka Zachodu sama pochłaniała trzecią część światowej produkcji ropy. Wszakże zdawał się – przynajmniej teoretycznie – odporniejszy na wstrząsy niż Europa, gdyż Stany Zjednoczone wciąż były piątym producentem ropy na świecie, pokrywając dwie trzecie potrzeb z krajowych zasobów. Mogłyby więcej, lecz zalew tańszej nafty z importu czynił lokalne wydobycie coraz mniej intratnym dla paliwowych magnatów; produkcja ropy amerykańskiej była droższa i wymagała kosztownych inwestycji w poszukiwanie złóż. Dlatego krajowa podaż malała od końca wojny, czego nie zmienił słomiany zryw prezydenta Johnsona do zwiększenia niezależności energetycznej. Ograniczenie wzrostu cen przez Nixona tylko zmotywowało koncerny do większego importu. Przy tym rząd, a tym bardziej prywatne kompanie, nie tworzyły zapasów – federalne rezerwy strategiczne powstały dopiero wskutek kryzysu. Bieżące zakupy pokrywały zapotrzebowanie do następnej dostawy, choć wobec hossy już w 1972 r. powstał efekt zbyt krótkiej kołdry. Zakłócenia powodowały niedobór, ale póki trwał boom gospodarczy, nikt się nie martwił.
Bomba naftowa
Miękkie podbrzusze Ameryki budziło nadzieję krajów arabskich, zdjętych traumą klęski z 1967 r. Wiedziały, że bez Stanów Zjednoczonych nie odzyskają Synaju ani Wzgórz Golan. Jedyną szansą wydarcia ziem okupowanych były amerykańskie naciski lub zatrzymanie Waszyngtonu z dala od ewentualnej wojny. W czasach podziału na bloki polityczne była to mrzonka, zwłaszcza gdy większość Bliskiego Wschodu wciągały sowieckie wpływy. Groźba zwasalizowania regionu przez Moskwę zdeterminowała Waszyngton do obrony twierdzy Izrael za wszelką cenę. Amerykanie tak mocno tkwili w wizji podziałów, że przeoczyli śmierć Nasera w 1970 r. Ignorowali sygnały, jakie od 1972 r. dawał As-Sadat, dymisjonując promoskiewskiego ministra obrony; nawet deportacja z Egiptu kilkunastu tysięcy sowieckich doradców przeszła bez echa. Zaproszenie trafiło w próżnię, gdyż jedyną reakcją Departamentu Stanu było zdumienie.
Lekceważenie przeważyło szalę na stronę wojny, w którą Zachód, a nawet Izrael nie wierzyli do dnia inwazji. Co więcej, jeszcze wiosną 1973 r. nie słuchano saudyjskich pomruków o groźbie użycia naftowego szantażu, by trafić w najczulsze miejsce supermocarstwa. To wyjątkowy przypadek, gdy Kissinger uznał porażkę, a wręcz przyznał się do ignorancji w sprawach Bliskiego Wschodu. Także Nixon, na którego spadła afera Watergate i inflacja, nie miał głowy do orientalnych problemów.