9 grudnia posłowie prawicowego Chrześcijańskiego Związku Jedności Narodowej przelicytowali samych siebie. Pomimo że w Zgromadzeniu Narodowym, które wybierało prezydenta, mieli najwięcej parlamentarzystów, ich kandydat, Maurycy Zamoyski, nieoczekiwanie przegrał z Gabrielem Narutowiczem (głównie w wyniku przerzucenia na niego głosów bloku mniejszości narodowych i PSL–Piast w ostatnich turach głosowania).
Endecja i inne ugrupowania prawicowe wpadły w szał. „Przegrawszy w Sejmie, endecy zaczęli się odgrywać na ulicy. (…) Liderzy endecji zaczęli lansować opinię, jakoby Narutowicza wybrali przedstawiciele mniejszości. W tłumaczeniu na język ulicy (…) brzmiało to: Żydzi chcą narzucić Polsce prezydenta” [Bohdan Urbankowski, „Józef Piłsudski. Marzyciel i strateg”, Warszawa 2014]. Już w dzień wyborów zorganizowano demonstrację protestacyjną, podczas której gen. Józef Haller mówił o „sponiewieranej Polsce” i nawoływał do kontynuowania protestów. Następnego dnia endecja zapowiedziała, że nie zaakceptuje żadnego rządu, który został „utworzony przez prezydenta narzuconego przez obce narodowości (…) i podejmują stanowczą walkę o narodowy charakter Państwa Polskiego, zagrożony tym wyborem”, a prawicowa prasa rozpętała kampanię nienawiści wymierzoną w demokratycznie wybranego prezydenta. Czołowi publicyści narodowi, tacy jak Stanisław Stroński, Antoni Sadzewicz czy ks. Kazimierz Lutosławski pisali artykuły i odezwy, w których wybór Narutowicza określali mianem zdrady narodowej, a samego prezydenta nazywali „żydowskim elektem” i „zawadą”. Szerzono fałszywe informacje, że nie ma polskiego obywatelstwa, jest emigrantem nieznającym polskich realiów, słabo posługuje się ojczystym językiem. Narodowa „Gazeta Poranna 2 Grosze” wręcz zapowiedziała: „Jakieś ptasie mózgi urzędnicze biedzą się nad ceremoniałem objęcia władzy przez prezydenta Narutowicza... Ludność polska prowokacji tej nie zniesie... zamiast strumienia krwi, które widzieliśmy onegdaj, popłyną krwi tej rzeki”.
Uroczysty pogrzeb prezydenta Gabriela Narutowicza, pomimo mrozu i śnieżycy: kondukt żałobny przed Zamkiem Królewskim, w drodze do katedry św. Jana w Warszawie, 22 grudnia 1922 r.
Getty Images
Na ulicach Warszawy rzeczywiście dochodziło do coraz gwałtowniejszych demonstracji i zamieszek. 11 grudnia, w dniu zaprzysiężenia Narutowicza na stanowisko prezydenta, bojówki endeckie grasowały po centrum miasta, wyszukując i bijąc zwolenników lewicy. Poturbowano nawet posłów Ignacego Daszyńskiego i nestora polskich socjalistów Bolesława Limanowskiego. Pepeesowcy nie pozostali dłużni – na pl. Trzech Krzyży, doszło do starcia i strzelaniny, zginął jeden robotnik, wielu było rannych. Aleksandra Piłsudska, żona Naczelnika, wspominała: „Zagrano na najniższych uczuciach szerokich mas (…). Byłam wtedy w mieście. W ścisku nie mogłam się prawie ruszyć. Z jednej strony parła na mnie stara, przygłucha chłopka, która bez przerwy pytała, o co chodzi, z drugiej – gruba wielka służąca. Ta ostatnia, z czerwoną twarzą, podrygiwała całym ciałem, wymachując pięściami i krzycząc: »Precz z Narutowiczem! Precz z Żydem! (…) Żydzi nie będą nami rządzili!«”.
Gabriel Narutowicz był przerażony agresją prawicy, ale postanowił nie ustępować. Rezygnacja oznaczałaby kapitulację przed rozwydrzonym tłumem i groźny precedens zagrażający prawidłowemu funkcjonowaniu demokracji w Polsce. Wykazał się wielką determinacją i odwagą, gdy zdecydował się pojechać do Sejmu Alejami Ujazdowskimi, otoczony tłumem wściekłych demonstrantów, którzy budowali barykady z ławek i bez skrupułów obrzucali prezydenta elekta śniegiem i zamarzniętym błotem. W pewnym momencie jeden z nich wspiął się na powóz i zamachnął laską, na końcu której zamocowana była żelazna gałka. Narutowicz wstał i spojrzał mu prosto w oczy, wtedy napastnik zrezygnował ze swoich morderczych zamiarów.