Skandal dyplomatyczny, który natychmiast wybuchł na linii Warszawa–Moskwa, był ogromny, a jego echa rozeszły się po całej Europie. Sowiecka propaganda przedstawiała Wojkowa jako bohatera rewolucji skrytobójczo zamordowanego przez „imperialistów”. Sowiecka dyplomacja zażądała wydania zabójcy, na co Warszawa odpowiedziała odmownie, motywując decyzję prawem do sprawiedliwego procesu. Moskwa nie ustawała jednak w groźbach i naciskach. Według OGPU Kowerda był związany z białogwardyjską konspiracją, która dokonywała zamachów w ZSRS. Za rzekomymi terrorystami miały stać wywiady polski i brytyjski. Zbieg okoliczności sprawił, że tego samego dnia byli oficerowie carskiej armii, a jednocześnie członkowie emigracyjnej Organizacji Bojowej, zaatakowali partyjny budynek w Leningradzie. Eksplozja bomby rzuconej w uczestników spotkania „czerwonej profesury” ze słuchaczami kursu ideologicznego WKP(b) zabiła jedną i raniła 27 osób, w tym 14 ciężko. Policja polityczna natychmiast ogłosiła, że oba zamachy to dzieło powiązanych ze sobą dywersantów.
Zupełnie inaczej zamach na Wojkowa odebrała polska opinia publiczna, która otwarcie sympatyzowała z Kowerdą. Bulwarówki nazwały zabójcę „romantycznym mścicielem”, choć rząd RP i korpus dyplomatyczny w Warszawie oficjalnie potępiły zabójstwo. Ministerstwo Spraw Zagranicznych przekazało stronie sowieckiej notę z przeprosinami i wyrazami ubolewania. Mimo to nasze społeczeństwo uznało zamachowca za bohatera. Do aresztu śledczego, w którym został osadzony, docierały setki telegramów i listów, których treść okazywała zrozumienie i podziw dla odwagi Kowerdy. Z kolei media podkreślały młody wiek i patriotyczną postawę tak godną szacunku, że warto było dla niej poświęcić dyplomatyczny zatarg z Moskwą. Z kolei rosyjska emigracja okrzyknęła zamachowca kimś więcej niż bohaterem, bo wzorem do naśladowania. Poeci tworzyli na jego cześć pełne uwielbienia wiersze.
Trumna ze zwłokami Piotra Łazariewicza Wojkowa. Warszawa, czerwiec 1927 r.
Foto: NAC
Zabójca?
W takiej atmosferze doszło do procesu sądowego, który ze względu na okoliczności międzynarodowe, a także materiał dowodowy, rozpoczął się już 15 czerwca. Kowerdy broniło aż trzech wybitnych przedstawicieli stołecznej palestry. Panie z warszawskiego towarzystwa przyjechały na rozprawę z kwiatami dla sprawcy. Przebieg kolejnych posiedzeń relacjonowało 120 korespondentów prasy krajowej i zagranicznej. Polskim władzom zależało na maksymalnej przejrzystości, dlatego wydały wizy nawet propagandystom sowieckich gazet „Prawda” oraz „Izwiestia”. Na życzenie innych dziennikarzy wydzielono im jednak w sali rozpraw odizolowany stolik. Kim był sprawca jednej z największych afer polityczno-kryminalnych II RP?
Naprawdę Borys Kowerda nie był Rosjaninem, za którego się uważał, tylko Białorusinem. Urodził się w 1907 r. na Polesiu. Jego ojciec uczył w szkole ludowej (czteroklasowa szkoła na terenach wiejskich carskiej Rosji) – Sofron Kowerda należał do Partii Socjalistów-Rewolucjonistów słynącej ze stosowania indywidualnego terroru przeciwko carskiemu aparatowi władzy. Matka Anna pochodziła ze wsi Kotły (powiat bielski w obecnym województwie podlaskim). Gdy wybuchła I wojna światowa, Borys został ewakuowany wraz z rodzicami do Samary, gdzie zastała go rewolucja demokratyczna 1917 r., a następnie bolszewicki pucz. Okrucieństwo czerwonego terroru złamało dziecięcą psychikę. Był świadkiem śmierci swojego kuzyna brutalnie zakatowanego przez sowieckich żołdaków oraz egzekucji przyjaciela rodziny – prawosławnego duchownego o. Lebiediewa.
Po repatriacji do Polski ze względu na zadeklarowaną narodowość czuł się emigrantem. Rozpoczął naukę w jednym z wileńskich gimnazjów z rosyjskim językiem wykładowym. Niestety, trudna sytuacja materialna zmusiła go do przerwania edukacji. Zatrudnił się jako korektor w redakcji antykomunistycznej gazety „Białoruskie Słowo”. Niemniej jednak opinia szkoły zadziałała na korzyść oskarżonego. „Borys Kowerda to inteligentny, skromny i trochę nieśmiały młody człowiek. Taktowny wobec kolegów, nauczycieli i szkolnej administracji. Tylko trudna sytuacja finansowa przeszkodziła mu w wejściu do grona najlepszych uczniów” – głosiła opinia grona pedagogicznego przedstawiona przez obrońców. Co najważniejsze, zamachowiec twierdził, że jest demokratą, lecz równocześnie nie wykazywał entuzjazmu dla działalności politycznej. Trzymał się wręcz z daleka od ugrupowań rosyjskich emigrantów i białoruskiej mniejszości narodowej. Dlatego adwokaci składali czyn na karb ciężkich przeżyć w Rosji, szlachetnych pobudek i młodości. Udowodnili, że nie należał do żadnego spisku. Sam oskarżony złożył przed sądem następujące wyjaśnienie: „Zabiłem Wojkowa jako członka międzynarodowej bandy bolszewickiej. Nie jako posła, tylko przestępcę gangu pod nazwą Komintern”.