„Nasz dom był drewniany, kryty strzechą – mówi. – Budowany w węgły, z grubych pali. Do sieni wchodziło się przez niewielką przybudówkę. Dalej była kuchnia. Obszerna, z masywnym piecem. Pokój – za kuchnią – był tylko jeden. Znacznie bardziej okazałe były zabudowania gospodarskie. Stajnia, obora, stodoła, kurnik. Mieliśmy ponad 12 hektarów ziemi, w tym piękne łąki, i kawałek lasu. A przy samym domu pięły się w górę rozłożyste wiśnie.
Latem chodziłyśmy z siostrami do pobliskich lasów zbierać jagody i poziomki. Jesienią – grzyby. Było tego w naszych stronach mnóstwo. Pamiętam, że podczas tych wypraw lubiłam przystanąć na chwilę, popatrzyć w dal i głęboko wciągnąć w nozdrza zapach Wołynia. Leśnych owoców, wilgotnej leśnej ściółki, polnych kwiatów i pobliskiej rzeki... Nigdy później nie czułam już nic podobnego. Mój Wołyń, moja utracona ojczyzna...".
Nie pamięta, żeby przed wojną dochodziło do jakichś napięć czy konfliktów między Polakami a Ukraińcami. Między katolikami a prawosławnymi. Wprost przeciwnie – sąsiedzkie współżycie układało się według niej harmonijnie. Ludzie sobie pomagali, odwiedzali się przy okazji świąt i innych uroczystości.
„Wszyscy żyliśmy w zgodzie i pokoju – wspomina. – Oczywiście także z naszymi sąsiadami Ukraińcami, których w Bystrakach mieszkały dwie rodziny. Zupełnie nie zwracaliśmy uwagi na to, że ci ludzie są innej nacji. Chodzili sobie do cerkwi. I tylko to odróżniało ich od Polaków".
Wojna brutalnie położyła temu kres. Organizacja Ukraińskich Nacjonalistów dążyła do tego, aby Wołyń po wojnie znalazł się w granicach „samostijnej Ukrainy". Państwo to miało być jednak „czyste jak łza". Czyli pozbawione mniejszości narodowych, przede wszystkim Polaków. W 1943 roku rozpoczęły się mordy.
Fala zabójstw nie ominęła Jasieńca. Na oczach pani Alfredy – wówczas 17-letniej dziewczyny – rozegrała się straszliwa tragedia.
„Leżałam na ziemi – wspomina. – Na twarzy i dłoniach czułam ostre kolce świeżego ścierniska. W ustach gorzki smak piasku, duszący zapach wysuszonej słońcem ziemi. Przede mną znajdował się niewielki płotek, a za nim podwórko naszego domu.
Stał na nim mój tata i dwie moje siostry. Irka i Paulina. Wokół nich uzbrojeni mężczyźni. Część miała broń palną – karabiny, pistolety, część siekiery i noże. Ojciec próbował ich do czegoś przekonywać, prosił. Ale oni nie słuchali. Do moich uszu dolatywały tylko przekleństwa, obelgi".
Uzbrojeni upowcy tymczasem penetrowali wieś. Szukali ukrywających się Polaków. Z sąsiednich obejść dochodziły odgłosy wystrzałów i krzyki. Oprawcy na podwórko wprowadzili sąsiada Alfredy – niemowę Adamkiewicza. Dopiero gdy zebrali większą liczbę przerażonych cywilów, przystąpili do egzekucji.
„Starałam się na to nie patrzeć – mówi Alfreda Magdziak. – Z całych sił przylgnęłam do ścierniska, chciałam zapaść się pod ziemię.
Błagałam Boga, żeby to był tylko sen. Ale to nie był sen. To była rzeczywistość.
Rozpoczęła się egzekucja. Ukraińscy nacjonaliści straszliwie pastwili się nad schwytanymi. Nad moim tatą, nad moimi siostrami, nad panem Adamkiewiczem. Z ust przerażonego Adamkiewicza wydobywały się jakieś nieartykułowane, dzikie dźwięki. Dodatkowo rozsierdziło to bandytów...
Bili moich bliskich łopatą, dźgali ich widłami, kopali, okładali kolbami od karabinów...
Wszystko to wydarzyło się na moich oczach...
Proszę nie pytać mnie o szczegóły. Nie da się słowami opisać tego, co wtedy zobaczyłam. Co przeżyłam".
W 1944 roku Alfreda Magdziak wstąpiła w szeregi 27. Wołyńskiej Dywizji Armii Krajowej. Przyjęła pseudonim „Irka". Tak na imię miała jej zamordowana siostra. W Dywizji służyła do końca. Pamięta ostatnią zbiórkę. Jej dowódca rozwiązał oddział i nakazał każdemu ratować się na własną rękę. Sytuacja była bardzo groźna, bo żołnierzy okrążała już Armia Czerwona. Alfredzie udało się wyrwać z matni.
Józefa Bryg
Rzeczpospolita
Aniele Boży, stróżu mój
Na łące stało ponad 350 osób. Niełatwo jest zgładzić taki tłum ludzi. Rozstrzeliwania trwały więc bardzo długo. Musieliśmy patrzeć na śmierć naszych sąsiadów, znajomych... Serie z broni maszynowej, krzyk mordowanych, przekleństwa katów. Sceny iście dantejskie.
Kiedy nadeszła nasza kolej, rodzice milczeli. Ja cały czas siedziałam w chuście, kurczowo wpijając się w plecy mamy... Ludzie stojący bezpośrednio przed nami zaczęli padać na ziemię, huk wystrzałów stał się ogłuszający... Kule zaczęły świstać obok nas...
Nagle niebo zawirowało mi nad głową i poczułam potężne uderzenie. Zorientowałam się, że leżę na ziemi, przygnieciona ciałem mamy. Mama miała ręce szeroko rozrzucone na boki. Nie ruszała się. Obok usłyszałam straszne jęczenie. To jęczał mój tata. Wyjrzałam spod futra mamy i zaczęłam błagać go szeptem:
– Tato, tatusiu cicho... cicho...
Prosiłam go, zaklinałam, ale on coraz bardziej jęczał. Był ciężko ranny. Wtedy usłyszeli go Ukraińcy. Jeden z nich stanął nad ojcem. Wycelował z karabinu i dobił go na moich oczach. Kula trafiła w głowę. Uchem i ustami buchnęła gęsta krew, zalewając mu całą twarz. Schowałam się głębiej pod futro mamusi".
Ta dramatyczna scena rozegrała się 12 marca 1944 roku pod miejscowością Podkamień na terenie przedwojennego województwa tarnopolskiego. W Podkamieniu znajdował się klasztor Dominikanów, w którym schroniły się tłumy uchodźców z polskich wiosek z Wołynia i Galicji Wschodniej. Uciekali przed mordującymi ludność cywilną oddziałami banderowców.
Feralnego dnia Podkamień został zaatakowany przez oddział UPA pod dowództwem Maksa Skorupśkiego wspomagany przez ukraińskich policjantów w służbie Niemców. Część oprawców przystąpiła do szturmowania klasztornych murów, reszta skierowała się w stronę pobliskich, zamieszkałych przez Polaków osad.
Przerażonych cywilów upowcy spędzili na łąkę pod Palikrowami. Tam dokonali selekcji. Ukraińcom pozwolili odejść wolno, Polaków i nieliczną grupkę Żydów postanowili rozstrzelać. W tłumie przerażonych ludzi znalazła się Józefa Bryg, wówczas zaledwie sześcioletnia dziewczynka.
Po zakończeniu masakry – historycy szacują, że zginęło w niej około 400 osób – Józefa leżała przygnieciona zwłokami matki. Jak długo? Tego nie wie. Pamięta tylko, że cały czas odmawiała w duchu „Pod Twoją obronę uciekamy się, święta Boża Rodzicielko" i „Aniele Boży, stróżu mój...". Dopiero po dłuższym czasie odważyła się wstać.
Zobaczyła wówczas nad sobą łunę pożaru. To paliła się jej rodzinna wieś.
„Zaczęłam szarpać mamę za rękę – opowiada.
– Mamusiu, wstawaj! Musimy iść, uciekać! Wstawaj.
Do mojej świadomości nie dochodziło, że mama nie żyje. Potem dowiedziałam się, że dostała postrzał prosto w głowę, w potylicę. Ręce miała rozłożone jak na krzyżu. Pewnie w ostatniej chwili życia chciała mnie uchronić przed nadlatującą kulą.
Nagle spostrzegłam, że w kierunku pastwiska idzie dwóch mężczyzn. Szybciutko z powrotem wczołgałam się pod mamę – starałam się odtworzyć pozycję, w której wcześniej leżałam. I zamarłam. Dwaj banderowcy zaczęli strzelać do rannych. Widocznie nie tylko ja przeżyłam masakrę.
W końcu stanęli nade mną. Jeden z nich powiedział, patrząc na mnie:
– Szkoda naboju. Ona już i tak nie żyje.
I na potwierdzenie tego, kopnął mnie mocno w wystającą nogę. Ja się nie poruszyłam, a nogę spuściłam bezwładnie. To utwierdziło upowców w przekonaniu, że jestem martwa. Poszli dalej. Do dziś nie wiem, skąd w małym dziecku znalazło się tyle rozumu.
Długo tak leżałam bez ruchu. Bałam się, że mordercy znowu wrócą".
Egzekucję przeżył również starszy braciszek pani Józefy. Gdy banderowcy odeszli, razem wrócili do opuszczonego domu. Tam koczowali, żywiąc się odpadkami. Kiedy po dwóch tygodniach na Kresy wkroczyła Armia Czerwona, bolszewicy zapakowali obie sieroty na wóz i wywieźli do jakiejś odległej miejscowości. Tam rodzeństwo zostało rozdzielone.
Pani Józefa po wojnie trafiła na teren nowej, komunistycznej Polski. Zamieszkała w żeńskim klasztorze w Moszczanach. Potem przez wiele lat pracowała jako nauczycielka w Przemyślu. Przeżyła męża i syna. Tragedia, która wydarzyła się na Wołyniu 75 lat temu, odcisnęła na niej trwałe piętno.
„Nic w życiu nie zostało mi oszczędzone – opowiada. – Pan Bóg zabrał mi rodziców. Zabrał mi rodzeństwo. Zabrał mi ukochanego męża i zabrał mi jedynego syna. Moje ukochane dziecko. Czy mam o to wszystko pretensje do Boga? Czy zwątpiłam w Jego istnienie? Na początku tak. Na początku nie potrafiłam sobie tego wszystkiego wytłumaczyć, zrozumieć. Dlaczego akurat oni? Dlaczego akurat ja? Dlaczego to na nas spadły takie straszliwe nieszczęścia? Jak Bóg mógł na to wszystko pozwolić? Z wiekiem przyszła jednak pokora i zrozumienie. Nie, nie mam pretensji do Boga. To bowiem nie Bóg zadał mi te wszystkie cierpienia. Zadali mi je ludzie".
Tekst powstał na podstawie relacji bohaterek najnowszej książki Anny Herbich „Dziewczyny z Wołynia" (opublikowanej nakładem wydawnictwa Znak)
PLUS MINUSPrenumerata sobotniego wydania „Rzeczpospolitej”:prenumerata.rp.pl/plusminustel. 800 12 01 95