W połowie XIII wieku rozpoczęła się szósta wyprawa krzyżowa, której celem było wyzwolenie Egiptu spod panowania arabskiego. Zakończyła się totalną katastrofą sił chrześcijańskich. Armie króla Francji Ludwika IX Świętego zostały wciągnięte w pułapkę i osaczone. Tysiące krzyżowców straciły życie, a wielu trafiło do niewoli. Nielicznym udało się uciec morzem do Outremer – państw krzyżowców stworzonych na terenie Palestyny. Tam znaleźli się w pułapce. Otoczeni zewsząd nieprzyjaznymi krajami muzułmańskimi musieli utrzymać panowanie nad Ziemią Świętą. Wśród uciekających z Egiptu był francuski kronikarz Jan z Joinville, zausznik Ludwika Świętego. W swoich zapiskach wspomina o bretońskim mnichu o imieniu Iwo, który w 1250 r. został wysłany przez króla z misją do tajemniczej muzułmańskiej społeczności żyjącej w górskich twierdzach w Syrii.
Wysłannik wydawał się zafascynowany tym, co ujrzał. Po raz pierwszy spotkał się bowiem z nieortodoksyjnym podejściem do przykazań Koranu. Zdawało się, że ta endemiczna społeczność praktykuje zarówno tradycje muzułmańskie, chrześcijańskie, jak i zaratusztriańskie. Otwartość na różne idee i wartości obudziła w Bretończyku nadzieję, że tych ludzi łatwo będzie można nawrócić na chrześcijaństwo. Dopiero po pewnym czasie dotarło do niego, że z pozoru spokojna i solidarna społeczność nieustannie doskonali sztukę zabijania. Nie byli to jednak zwykli wojownicy, którzy zamierzali walczyć u boku swego władcy w otwartej wojnie, lecz fanatyczni skrytobójcy, którzy z zabijania uczynili cel swego istnienia.
Jan z Joinville opisuje, że na czele wspólnoty stał człowiek, którego kronikarz nazwał Starcem z Gór. Nieustannie przemierzał swój kraj, jakby nie chciał, żeby jakieś konkretne miejsce utożsamiano z jego stałą siedzibą. „Gdy starzec jechał konno – pisał francuski kronikarz – miał przed sobą obwoływacza, który niósł topór bojowy o długim trzonku, cały pokryty srebrem, z wbitymi nożami w trzonek, i krzyczał: Rozstąpcie się przed tym, który wziął w swoje dłonie śmierć królów". Te słowa wyjaśniały zasadniczy cel istnienia tajemniczej społeczności. Przed mrocznym bractwem kierowanym przez Starca z Gór drżeli królowie i ich urzędnicy. Sekta siała strach w sercach i umysłach tych, którzy choć raz o niej usłyszeli. Nikt nie mógł się czuć bezpieczny przed ich skrytobójczym ciosem. Drżeli przed nimi zarówno bizantyjscy cesarze, jak i muzułmańscy kalifowie. Nikt nie wiedział, skąd się biorą, jak wygląda ich rekrutacja, jakim celem politycznym się kierują i jak wnikają w struktury dworskie. Najbardziej przerażający był fakt, że nie bali się śmierci. Wręcz przeciwnie. Od dziecka byli wychowywani w przekonaniu, że śmierć podczas wypełniania misji uczyni z nich męczenników i otworzy bramy raju na wieczność.
Współczesne służby wywiadowcze mogą jedynie marzyć o tak bezgranicznym oddaniu szpiegów, jakim cechowali się owi nieodgadnieni zamachowcy. Nikt tak jak oni nie opanował sztuki cierpliwego oczekiwania na wykonanie misji. Przenikali do królewskich pałaców, miesiącami i latami mozolnie zdobywali łaski kolejnych koterii dworskich, usypiając czujność swoich ofiar, aby w końcu zbliżyć się do władcy i w najmniej oczekiwanym momencie zadać mu serię śmiertelnych ciosów. Skuteczność ich zamachów spowodowała, że zarówno chrześcijańskie, jak i muzułmańskie dwory ogarnęła obsesja nieufności. Kronikarz Brocardus tak doradzał kolejnemu francuskiemu królowi planującemu krucjatę: „Znam więc jeden sposób ochrony osoby króla: do służby na królewskim dworze, choćby w najprostszych czynnościach, należy przyjmować wyłącznie osoby, których narodowość, miejsce pobytu, pochodzenie i stan majątkowy są absolutnie pewne i znane".
Ci, którzy palą haszysz
Metoda Brocardusa wcale nie gwarantowała bezpieczeństwa europejskim monarchom i możnowładcom. Wiedzieli o tym doskonale szefowie ochrony władców muzułmańskich. Znajomość pochodzenia służby i strażników otaczających kalifa, sułtana czy wezyra wcale nie dawała gwarancji bezpieczeństwa. Nawet najbardziej zaufani ludzie ulegali fascynacji zasadami wiary sekty zabójców. Po wielu latach nienagannej służby, a często nawet pozorowanej obrony władcy własnym ciałem, „uśpiony" skrytobójca zadawał cios, który zawsze był śmiertelny.