W związku z 80. rocznicą rozpoczęcia II wojny światowej przypominamy wywiad, który ukazał się w "Rzeczpospolitej" w październiku 2018 roku.
"Rzeczpospolita": 5 października 1939 Niemcy rozstrzelali 28 pocztowców zaangażowanych w obronę Poczty Polskiej w Gdańsku. Dla pana to także historia osobista.
Sławomir Czarlewski: Losy obrońców gdańskiej Poczty były różne. W trakcie samych walk o budynek Poczty zginęło sześć osób. Został wtedy zastrzelony ojciec mojej matki chrzestnej – Brunon Marszałkowski. Kolejnych sześć osób trafiło do szpitala i zmarło od ran. Po parodii procesu rozstrzelano następnych – tych, których dziś wspominamy. Oprócz tego mamy jeszcze pocztowców, którzy 1 września nie mieli dyżuru na Poczcie, ale też ponieśli tragiczne konsekwencje za swoje zaangażowanie w przygotowanie obrony. To dotyczy m.in. mojego dziadka – Floriana Nitki. Był kierowcą pocztowym, który parę tygodni przed wojną przewoził broń z Gdyni do Gdańska. W momencie ataku przebywał akurat w domu. Niemcy wyciągnęli go w koszuli nocnej i aresztowali. Przebywał najpierw na komisariacie w Nowym Porcie, później w słynącej z okrucieństwa Victoriaschule, gdzie został skatowany. A kiedy tylko zaczął tworzyć się obóz koncentracyjny Stutthof, trafił tam jako jeden z pierwszych jeńców. Został zamordowany kilka miesięcy później, w styczniu 1940 r.
Jakie znaczenie mają dzisiaj dla nas walki sprzed 79 lat?
Kiedy mówimy o wrześniu 1939 w Gdańsku, to mamy w pamięci przede wszystkim Westerplatte. Stało się ono symbolem początku II wojny światowej, chociaż parę minut wcześniej niemieckie bomby spadały na Wieluń. Z kolei obrona Poczty Polskiej ma nieco inne znaczenie, bo jest pokazem obrony polskich mieszkańców miasta. Pocztowcy byli głównie gdańszczanami albo wywodzili się z Kaszub i Pomorza. Przez to, że zostali zmilitaryzowani i byli gotowi do walki o swój kraj, zostali uznani przez hitlerowskie Niemcy za bandytów. Dlatego musieli zginąć.